Nowy Karate Kid był w moim odczuciu skazany na porażkę. Nie zrozumcie mnie źle, ja każdemu jestem w stanie dać szansę, a nóż (a widelec) ujmie mnie czymś świeżym. Film Haralda Zwarta jest jednak absolutnie zbędnym, nic nie wnoszącym rimejkiem, który na dodatek został złożony niby z tych samych klocków co oryginał, ale zupełnie na opak.
Cofnijmy się najpierw do 1984 roku. Co widzimy? Młodzieńca, który dostaje w pysk od równieśników. Starego mistrza, który postanawia przygarnąć go pod swoje strzechy. Duet, który powoli się dociera i znajduje płaszczyznę zrozumienia. Chłopaka, który staje się mężczyzną. Prosta historia, proste przesłanie, prawdziwe emocje. Co ma do zaoferowania Karate Kid AD 2010?
Mniej więcej to samo, ale z małą różnicą: młodzieńca, który nie wiedzieć czemu trafia wraz z matką do Pekinu - kasy im nie brak skoro stać ich na bilety lotnicze, a z resztą rodziny są w dobrej komitywie. Starego mistrza, który na cześć zmarłej żony remontuje w środku mieszkania samochód (sic!). Chłopaka, który wygląda jak niedożywiona wydra, a który zgrywa w Chinach kozaka nad kozakami. Duet, który niemal z miejsca jest zgrany i mógłby "konie kraść". Chłopaka, który jest na tyle cherlawy, iż jego amory w kierunku o głowę wyższej koleżanki traktujemy jak kiepski dowcip. Prosta historia, proste przesłanie, ale wyeksponowane przez fabularne banały o wielkości lokomotywy.
Oryginał z 1984 roku był dyskretniejszy, intymny, dojrzalszy. Młody widz mógł się na bohaterze wzorować, coś z tej historii wyciągnąć i zaadoptować u siebie. Pamiętam, jak sam trenowałem dla jaj w piaskownicy technikę żurawia, to było coś! A co robi Dre? Wywija takie kuksańce, przy których kombosy z Tekkena wysiadają. I to po kilku tygodniach treningu. Ach, zapomniałem o najważniejszej rzeczy - czemu film nazywa się Karate Kid, skoro nie ma w nim żadnej sceny z karate?
Co się podobało:
- ładne zdjęcia
- zawsze to kolejny film z Jackie Chanem
Co dało ciała:
- za długi
- za nudny
- zbyt groteskowy miejscami
- to nie Karate Kid, tylko Kung Fu Kid
OCENA: 3,5/10
Ciekawostka dla ciekawych - w napisach końcowych śpiewa sam Justin B.!