W dobie coraz popularniejszych gier z trybem sieciowym znalezienie chętnych do wspólnej rozgrywki nie wydaje się dużym problemem, ale... są gracze, którzy mają określone preferencje dotyczące chociażby płci i wyglądu towarzysza zabaw. Specjalnie z myślą o nich powstają serwisy, w których można wynająć tzw. PlayDate, czyli partnerkę (rzadziej partnera) do gry. Przyjemność zagrania z atrakcyjną białogłową kosztuje jednak od 30 do 60 centów za minutę.
Do tej pory anglojęzyczne określenie „play date” oznaczało umówione przez rodziców spotkania, podczas których ich pociechy mają okazję pobawić się z rówieśnikami. (Dla pokolenia dzisiejszych 20-30 latków brzmi to może i dziwnie, ale kto ma dzieci w wieku szkolnym pewnie wie, że wygonienie ich na dwór jest dziś prawie niemożliwe). Od niedawna termin ten zyskał także inny wymiar. Wśród graczy „play date” to coś pomiędzy wspólną grą a wirtualną randką...
Jednym z serwisów oferujących dość kontrowersyjną usługę jest GameCrush (nie zamierzam robić komukolwiek reklamy, więc celowo nie linkuję). W jego bazie znajduje się ponad 30 tys. profili graczy, którzy dzięki automatycznemu systemowi doboru przeciwników (crush-o-matic) mogą zmierzyć się w prostych grach typu „kółko i krzyżyk”, „reversi” czy „four across”.
Zdecydowanie ciekawsza jest opcja „Find a PlayDate”. Tutaj można wybrać sobie konkretnego przeciwnika z grupy blisko 10 tys. zarejestrowanych jako PlayDates (w większości są to graczki). Prosty mechanizm selekcji pozwala uwzględnić płeć, platformę do grania, gatunek gry a nawet konkretny tytuł. Profile na liście wynikowej opatrzone są zdjęciami i opisem, zawierajacym m.in. wykaz posiadanych przez najmowanego gier. Wybranej osobie można też wysłać wiadomość, albo porozmawiać z nią na czacie.
Prywatna sesja z PlayDate wiąże się jednak z odpłatnością i to niemałą. Jeżeli ktoś, chce na żywo podglądać swojego przeciwnika, musi zapłacić 36 kredytów za minutę połączenia, czyli ok. 60 centów. Przyznacie sami, że 36 dolarów za godzinną przyjemność oglądania ładnej buzi podczas zabawy np. w Call of Duty: Modern Warfare 2 to sporo. Z tych pieniędzy ok. połowę inkasuje PlayDate, a reszta trafia do właścicieli serwisu. To się nazywa pomysł na e-biznes ;-).
A teraz ciut poważniej... w całym przedsięwzięciu najbardziej wątpliwa wydaje się strona etyczna. Granie z żywymi przeciwnikami traktuje się jako sposób na zarobek, co samo w sobie złe nie jest, ale zamienia zabawę w pracę. Jeszcze gorzej, że PlayDates często starają się odpowiednio „zareklamować” swoje usługi. Jak? Na przykład zamieszczając prowokacyjne fotki w swoich profilach. Stąd już naprawdę blisko do gamingowej prostytucji...