We can not lose Los Angeles. - eJay - 21 marca 2011

We can not lose Los Angeles.

Crysis 2 spotyka Call of Duty i Helikoptera w ogniu. To zdanie idealnie podsumowuje najnowszy blockbuster o ataku obcej cywilizacji na Ziemię pt. Inwazja: bitwa o Los Angeles. Obraz Jonathana Liebesmana to nafaszerowana akcją produkcja, w której dialogami są świszczące kule, a chwilą wytchnienia wybuchy i widok zniszczonej metropolii. Jeżeli liczysz na coś więcej to musze Cię zmartwić - w trakcie seansu zostaniesz zasypany łuskami, jak nigdy wcześniej.

Wielu ludzi będzie jebać ten film niemiłosiernie. Scenariusz prawdopodobnie mieści się na kilku kartkach formatu A4, gra aktorów pozostawia sporo do życzenia (niestety, widać, że to aktorzy, a nie marines), fabuła zawiera też kilka głupich, nieznośnych i patetycznych wstawek. Jest to też superprodukcja wygładzona przez cenzorów - jeżeli żołnierz dostaje kulkę, to zamiast krwi pojawia się dymek, a poparzona twarz zostaje opatrzona w 2 sekundy, aby dziecko nie przeraziło się na widok rany. Poza tym oddział marines to harcerze, nie klną nawet w najcięższych sytuacjach, wykazują się kulturą osobistą na poziomie VIPów na paryskich wybiegach mody. Co oprócz tego? No może to, że pomimo powyższych buractw i niedociągnięć Liebesman wykreował cholernie realistyczne pole walki, któremu daleko do rozmiaru podwóra. I oglądało mi się to, o dziwo, nieźle.

Po raz pierwszy film o inwazji kosmitów nie ukazuje "łańcucha dowodzenia", prezydentów, głupich sekretarzy stanu, ministrów, wielkiej przyjaźni amerykańsko-rosyjskiej. Wszystko opiera się na kulcie marines i wojska w ogóle. Tu chęć przetrwania została zminimalizowana do perspektywy oddziału i narzędzi zagłady. Nie ma co się oszukiwać, to militarny orgazm. Jedziesz do bazy, a tam Cobry i Venomy czekają na płycie lotniska, w powietrzu fruwają Warthogi, a Abramsy płoną w oddali pod naporem przeciwnika. Sekwencje akcji są dynamiczne, brudne, głośne. W kilku fragmentach zanotowałem nawet emocje, aczkolwiek filmowi na dobre wyszłoby skrócenie projekcji o 15 minut i wywalenie 2-3 scen o zabarwieniu "jesteśmy takimi bohaterami, że o ja pierdolę".

Generalnie jestem na TAK. Inwazja: bitwa o Los Angeles to prosta, ale szczera rozrywka, na dodatek bardzo dobrze zrealizowana. Third Person Shooter Alien Movie. Whoaaaaa.

OCENA 7/10

eJay
21 marca 2011 - 17:17