Marka Piratów z Karaibów jest w Polsce silna. Świadczy o tym frekwencja, którą dzisiaj ujrzałem w kinie na popołudniowym, przedpremierowym seansie Na nieznanych wodach. Środek tygodnia, a 3/4 sali było zapełnione. Sam byłem tym zaskoczony, gdyż liczyłem na spokojną atmosferę. Mniejsza z tym, kiedy na ekranie pojawiło się logo Disneya wszyscy odłożyli prażoną kukurydzę na bok, siorbanie coli ustało, a dzwonki w telefonach ucichły. Dobre złego początki?
Na nieznanych wodach stara się grubą krechą oddzielić wydarzenia z poprzednich trzech części. Większość bohaterów skutecznie wyparowała. Ostało się jedynie stare, lubiane trio w składzie Jack Sparrow, Barbossa i Gibbs. To na ich barkach spoczęła odpowiedzialność przy prowadzeniu widza za rączkę przez morza i oceany. Nie ukrywam, liczyłem na odświeżającą dawkę przygody, która od nowa zakręci mi w głowie. Niestety, zamienniki okazały się być jeszcze gorsze niż niedoskonali poprzednicy.
Orlando Blooma zastąpił szerzej nieznany jegomość, który w ogólnym rozrachunku wypada totalnie nijako i mydełkowato. Keira Knightley z kolei przepoczwarzyła się w Penelopę Cruz. Czy ta zamiana wyszła serii na dobre, każdy oceni sam. Mi piękna Hiszpanka wydała się być kolejnym na siłę doczepionym, silnym charakterem, który sprawdza raz lepiej, raz gorzej. Największą porażkę twórcy ponieśli przy próbie skonfrontowania Jacka z nowym antagonistą. Ian McShane w skórze Czarnobrodego nie budzi jednak strachu i powagi, jak na króla piratów wypada bardzo blado. Wielka szkoda, bo ów aktor udowodnił już, że potrafi wcielać się w ciekawych bohaterów (kultowa rola Ala Swearengena z serialu Deadwood).
Największy problem nowych Piratów dotyczy widowiskowości całego przedsięwzięcia. Nie sądziłem, że uda się przeskoczyć poziom realizacyjny filmów Verbinskiego, ale Na nieznanych wodach przez cały czas wygląda tak, jakby ktoś dorwał się do skarbca Jerry'ego Bruckheimera i zawinął 3/4 budżetu. Taniość - te słowo przetaczało się przez mój umysł przez cały seans. Ewidentnie brakuje tu rozmachu, akcja jest totalnie nieatrakcyjna, większość ujęć to zbliżenia na twarze bohaterów, nie wspominając o dynamicznym ruchu kamery, który tu po prostu nie istnieje. Podobnie jak absencja szerokich kadrów, które były u Verbinskiego czymś normalnym. Jedyna sensowna bitka (z syrenami) prezentuje się tu dwa razy gorzej niż dowolna rozróba w Klątwie Czarnej Perły, a oba tytuły dzieli aż 8 lat. Resztę dośpiewajcie sobie sami.
Start nowej trylogii skazuję na porażkę. Nie można wciskać ludziom słabizny pod tytułem Piraci z Karaibów, a przy tym specjalnie się nie namęczyć przy produkcji. Na nieznanych wodach to twór wybrakowany, ubogi wizualnie, nieciekawy. Sytuacji nie ratuje nawet solidna forma Deppa, który robi co może, aby wydźwignąć całość z marazmu. Nie dziwię się, że Jack Sparrow dokonuje tego, a nie innego wyboru pod koniec filmu.
OCENA 2/10