Dzisiaj pozycja nieco archiwalna, wydana w połowie lat 90. – nie jest to bardzo odległa przeszłość, ale nie było wznowienia, więc dotarcie do tej książki może nastręczyć pewnych problemów.
Alana Deana Fostera kojarzyłam do tej pory tylko z książek pisanych na podstawie scenariuszy filmowych i byłam ciekawa, jak poradził sobie z samodzielną powieścią. Oto „Sojusznicy”, pierwszy tom trylogii „Przeklęci”.
Daleko stąd od wieków toczy się wojna między Ampliturami, fanatyczną rasą dążącą do Celu, a liberalną Gromadą. Gromada zaczyna przegrywać. Zapada decyzja o wysłaniu statku na poszukiwanie nowych sojuszników. Misja przebiega bez większych sensacji do momentu napotkania dziwnej planety: wciąż aktywnej tektonicznie, z wieloma kontynentami, zamieszkałej przez niby cywilizowane, inteligentne istoty posługujące się wieloma językami.
Niby, bo ciągle walczą między sobą, a według kryteriów Gromady, cywilizowane rasy nie używają przemocy, niektóre wręcz, jak ptakopodobni Waisowie, mogą wpaść w katatonię od samego przebywania na polu bitwy. Tak, statek dowodzony przez Massuda Kaldaq, przedstawiciela jednej z nielicznych cywilizowanych ras, zdolnych do walki, trafił na Ziemię. Ziemianie z jednej strony mogą być cennymi sojusznikami (nie dość, że świetnie walczą, to jeszcze Ampliturowie nie potrafią kontrolować ich umysłów), ale z drugiej strach sprzymierzać się z kimś tak agresywnym…
Ciekawie przedstawione strony konfliktu – czytając o Ampliturach, wierzymy, że mają dobre zamiary, potem czytając o Gromadzie, wierzymy, że mają rację, opierając się Ampliturom i że niektóre rasy do niej należące są świetnymi wojownikami. A potem na scenę wkraczają Ziemianie. I nic już nie jest takie samo. Miło, że ktoś w końcu zauważył coś dziwnego w fakcie, że w filmie i literaturze obce planety są z reguły zamieszkane przez jedną rasę mówiącą jednym językiem, tylko na Ziemi jest inaczej. Bardzo przyjemna lektura, chętnie sięgnę po następny tom.