Naszła mnie jakiś czas temu ochota na jakąś chińską gierkę - dobrą i ciekawą. Nie wiedzieć czemu, nie zaufałem intuicji tylko nabrałem się na marketing i w obroty mojej konsoli trafiła trzynasta odsłona Final Fantasy. Wspomnienia związane z serią mam całkiem niezłe. Od pierwszej do dziewiątej części przerobiłem wszystkie i chociaż żadnej nie skończyłem (bo cJRPG to najbardziej lubię zaczynać) grało mi się świetnie. Z trzynastą odsłoną jest jednak coś nie tak.
No bo czy to normalne, że gram przez kilkanaście godzin, doszedłem już do drugiej płyty, a nadal nie mam żadnej swobody? Dalej jestem ofiarą przydługiego samouczka mającego wprowadzić mnie w tajniki tej dość chyba skomplikowanej gry. Chyba, bo jak na razie nie napotkałem niczego, czego bez objaśnienia bym nie zrozumiał, ale nadal jestem traktowany jak matoł i nadal muszę robić to, co mi gra każe. Prawie da się przy tym pominąć fakt, że proporcje – jak w przypadku wielu azjatyckich gier – są tu jak na mój gust mocno zachwiane. Pięć minut gry, pięć minut filmu i to zazwyczaj dość spokojnego, oddającego niuanse charakteru głównych bohaterów, pokazującego, co działo się z nimi kilkanaście dni wcześniej, dlaczego są tu gdzie są i tak dalej i tak dalej. Można całą tą filmową część spokojnie pominąć, gra na szczęście ma wbudowaną opcję „przerywania przerywników”, ale mimo umieszczenia całej historii – w wersji skróconej – we wbudowanej encyklopedii, granie bez oglądania filmów wydaje się być nie fair. W końcu płaci się za grę, szkoda połowę z niej omijać. Niemniej, wcale się nie zdziwię jeśli za godzinę, dwie, sam przestanę oglądać te filmy. Mimo, że zrealizowano je wspaniale, to zaburzają tempo zabawy w tak dramatyczny sposób, że pomijanie może być jedyną opcją. Rozumiem dynamikę – nic –> trochę –> akcja –> nic –> trochę -> akcja ale jak na mój europejski gust, ktoś kto nad tym pracował w FF XIII trochę się zagalopował.
O przerywnikach już było, jest ich dużo, są długie i nie zawsze porywające, czasem wręcz chce się ziewnąć, bo telenowelą zajeżdża aż miło. Dało by się to przeżyć, gdyby nie fakt, że element który wyżej nazwałem ‘trochę’ również porywający nie jest. Tereny które pokonujemy mimo, że całkiem ładne, wcale nie zachęcają do eksploracji. Plastycznie świetnie, ale nie powodują zachwytu, nie czuję potrzeby przejścia do kolejnej lokacji, żeby zobaczyć, jak tam będzie pięknie. Niektóre miejsca są labiryntami (chociaż to słowo tu jest nadużyciem semantycznym) wyglądającymi ciągle tak samo, wieje więc nudą, a róznego rodzaju znajdziek nie ma wcale aż tak dużo, żeby poprawić takie sobie wrażenie.
Jedyną odskocznią od nudy są walki. Te niestety – poza jedną, z parą wielkich jaszczurów – nie są w najmniejszym stopniu wymagające. Wygrywa się je bez najmniejszego wysiłku. Później może jest lepiej, ale w fazie do której ja doszedłem, system paradygmatów – który bardzo mi się spodobał – zwyczajnie się marnuje. Znów, wizualnie wygląda to wszystko kosmicznie, szczególnie kiedy po paru godzinach gry posiądziemy możliwość wezwania potężnego sprzymierzeńca. Szkoda więc, że ten początkowy etap gry zawiera w zasadzie tylko walki przez które przechodzi się jak po maśle.
Sama historia mnie zainteresowała, z czasem staje się coraz bardziej zrozumiała, dzięki wracaniu do wydarzeń z przeszłości. Jednak jak wspomniałem, proporcje między opowiadaniem historii a właściwą rozgrywką są tu zachwiane. Być może wrócę do FF13 po jakiejś dłuższej przerwie, ale znacznie bardziej prawdopodobne jest, że po raz kolejny podejdę do na przykład części piątej. Jeśli ktoś chce tę grę kupić, poczytajcie opinie, poczytajcie recenzję, ewentualnie jeśli macie dużo wolnego czasu, zaciśnijcie zęby i idźcie do przodu z całą historią. Mi osobiście, z tą ilością czasu jaką mam na granie niestety trzynasty Final nie podpasował.
źródło obrazków nie będących screenshotami: tapeciarnia.one.pl