W oczekiwaniu na Colonial Marines - na czym polega wybitność drugiego Obcego? - eJay - 24 sierpnia 2011

W oczekiwaniu na Colonial Marines - na czym polega wybitność drugiego Obcego?

Wczorajszy zwiastun Aliens: Colonial Marines narobił mi takiego smaka na grę, że wieczorem odkurzyłem moją płytkę DVD z Obcym: Decydujące starcie. Film to "mój" rocznik - 1986. I aż trudno uwierzyć, jak pieruńsko dobry to obraz. Prócz tego, że doskonale broni się po latach pod względem realizacyjnym (ta namacalność - o tak!) to wciąż przyprawia o dreszcze, a napięcie w nim budowane niemalże doprowadza do eksplozji głowy. Jeżeli gra będzie w 50% tak dobra jak dzieło Jamesa Camerona to raczej nie mamy się o co martwić.

Wracając jednak do filmu, to ja darzę go kultem nieograniczonym i miłością prawdziwą. Zmiana konwencji polegająca na rezygnacji z horrorowej otoczki na rzecz pełnokrwistej akcji sponsorowanej przez testosteron wymieszany z potem okazała się strzałem w dziesiątkę. Już sam tytuł - Aliens - mówi w zasadzie wiele. Wrogów jest znacznie więcej, a to przekłada się na inną jakość walki. Osadzenie fabuły na barkach żołnierzy marines (w wersji nazwijmy to "kosmicznej") również zadziałało in plus. Zgrana grupa twardzieli, wyróżniająca się najczęściej prymitywnym humorem, to idealny kąsek dla pozaziemskiej formy życia, która atakuje znienacka.

Warto również zwrócić uwagę na konstrukcję tego filmu. Cameron wykazał się w tym zakresie niesamowitym instyktem scenopisarza (scenariusz to jego zasługa). Kanadyjczyk od pierwszej sekundy wciąga widza w ten świat, przyzwyczaja do pewnych norm, przedstawia bohaterów. Można wręcz stwierdzić, że przez pierwszą godzinę w Aliens absolutnie nic się nie dzieje. Ot Ripley ma kłopoty z zarządem firmy, wojacy przygotowują się do akcji, zespół schodzi na LV-426 i penetruje opustoszałą kolonię. W tym czasie nie zostaje wystrzelony ani jeden pocisk, ba, nie zostaje zawiązana ani jedna dynamiczna akcja. Czy widz ma prawo się zanudzić? Cameron to na szczęscie mistrz opowiadania historii i poszczególne sceny łyka się znakomicie, jak najlepiej napisaną książkę. Znajdzcie mi we współczesnym kinie rozrywkowym tak samo zbudowany suspens! Nie macie na to szans.

O tym, że druga połowa Aliens to rollercoaster wie każdy, kto dzieło Camerona widział. Od groma tu momentów godnych zapamiętania, tekstów po których widz się uśmiechnie oraz zaskakujących kreacji aktorskich. W Aliens spotkali się bowiem aktorzy niższego szczebla, którzy wykrzesali z siebie 200% normy. Cameron zawsze wymagał od swoich pracowników profesjonalizmu. Tę fachurę wyczuwa się w drugim Obcym przez cały seans. Dla Michaela Biehna był to drugi wielki występ po Terminatorze, facet miał szansę na zostanie królem kina akcji lat 80. Niestety, poza Cameronem nikt nie potrafił dobrze dobrać dla niego roli. Bill Paxton również grający wcześniej w Terminatorze (epizod) wypadł jako marudzący Hudson po prostu idealnie. Typowy comic relief, ale zdrowo szajbnięty i sypiący kultowymi cytatami jak z rękawa. Wraz z Kanadyjczykiem na plan zawitał także Lance Henriksen, którego chłodny wyraz twarzy znakomicie nadawał się na oblicze androida Bishopa. I tak mógłbym pisać o wszystkich, bo też wszyscy spisali się na medal. Deserem dla tej plejady popaprańców była oskarowa nominacja dla Sigourney Weaver, ale to przeciez było pewne jak 2x2=4.

Aliens to film MEGAwybitny. Nie przychodzi mi do głowy jakakolwiek skaza, która mogłaby zmienić moją ocenę tego arcydzieła kinomatografii. Kto oglądał, niech pokusi się o kolejny seans. Kto nie widział - biegiem nadrabiać zaległości. Kto nie lubi Obcego...ktoś nie lubi?

eJay
24 sierpnia 2011 - 13:09