Szczerze mówiąc, to nigdy nie byłem jakimś szczególnie wielkim fanem Kapitana Ameryki i Avengersów. Bierze się to zapewne z faktu, że w przeciwieństwie do kreskówek o Batmanie, Spider-Manie, Hulku, czy X-menach, historii o superbohaterze ubranym we flagę Stanów Zjednoczonych nie miałem okazji poznać aż do osiągnięcia wieku tzw. dorosłego, kiedy to już zupełnie mnie ta historia nie wciągnęła. Nie przeszkodziło mi to bynajmniej znacznej części dzieciństwa poświęcić na bezowocne próby ukończenia gry Captain America and the Avengers, jednego z najlepszych tytułów o superbohaterach jaki powstał kiedykolwiek na NES-a (a przynajmniej najlepszego jaki ja znam).
Fabuła 8-bitowego Kapitana Ameryki to absolutna klasyka, jeśli idzie o historie o superbohaterach: Wielki Zły (w tej roli Mandarin) porywa Iron Mana oraz Visiona, a na ratunek im wyruszają Kapitan oraz Hawkeye. Wraz z postępami w grze okazuje się oczywiście, że rozbicie grupy Avengers to jedynie wstęp do większego planu Mandarina, którego celem jest m.in. zatopienie Nowego Jorku i przejęcie władzy nad światem. Banał? Pewnie, że tak. Ale ile daje frajdy!
Wraz z rozpoczęciem gry lądujemy na dość umownej mapie Stanów Zjednoczonych, na której zaznaczone są najważniejsze miasta, połączenia pomiędzy nimi oraz aktualna lokalizacja naszych podopiecznych. Gra sprowadza się do podróży pomiędzy miastami, oczyszczaniu ich z żołnierzy wroga oraz zbieraniu diamentów, które w odpowiedniej ilości podnoszą nasze „statystyki”.
System „doświadczenia” (no co, ja tak to zawsze nazywałem!) działa w sposób bardzo prosty: na każdym etapie znajdują się... hmm... takie owalne „cosie” (naprawdę nie wiem, co to jest). Uderzenie w nie powoduje, że wypadają z nich „przedmioty”: punkty, regeneracja zdrowia, albo rzeczone diamenty właśnie. Diamentów są dwa rodzaje: małe (liczone jako 1) oraz duże (które gra zalicza jako 10), a uzbieranie ich 100, skutkuje „awansem” bohatera – zwiększa się liczba jego punktów zdrowia, siła, ewentualnie pojawia się nowa umiejętność (np. tarcza Kapitana Ameryki po rzucie nie wraca od razu do ręki bohatera, ale okrąża go i rani przeciwników znajdujących się za nim). System sprawdza się w grze rewelacyjnie i wymusza eksplorację kolejnych miast, bo bez kolejnych poziomów postaci szybko okaże się, że nasi przeciwnicy są dla nas zbyt silni.
Oczywiście, jak zawsze w przypadku genialnych rozwiązań, wyżej wspomniany system również ma swoje wady – jako, że pomiędzy miastami poruszamy się samodzielnie i do ukończonych raz etapów możemy wracać dowolną liczbę razy, nic nie stoi na przeszkodzie, aby maksymalny piąty poziom uzbierać jeszcze przed starciem z pierwszym bossem. Ale nawet jeśli nie będziemy w ten sposób „oszukiwać” to i tak jednokrotne odwiedzenie wszystkich dostępnych na początku zabawy miast, skutkuje osiągnięciem przynajmniej czwartego poziomu. Efekt jest taki, że po opuszczeniu Charlston przestajemy bawić się w zwiedzanie wszystkich dostępnych etapów, a zmierzamy najkrótszą możliwą drogą do walk z kolejnymi bossami. Zanim zaczną stanowić dla nas wyzwanie i tak zdążymy dozbierać te kilka brakujących diamentów.
Wracając jeszcze na moment do eksploracji mapy – ciekawym zabiegiem ze strony twórców gry, było wprowadzenie do gry dwóch bohaterów, którzy startują w różnych punktach i dopiero doprowadzenie do ich wspólnego spotkania powodowało, że tworzyła się z nich podróżująca razem „drużyna”. Stworzenie takiej grupy jest w zasadzie niezbędne do ukończenia gry – Kapitan i Hawkeye uzupełniają się umiejętnościami, ale przede wszystkim zapewniają sobie większą siłę: w obrębie drużyny możemy w dowolnej chwili przełączyć się na drugą dostępną postać, z walki wycofując tą ciężej ranną, albo gorzej do starcia przygotowaną.
Najsłabszym elementem gry był zdecydowanie tryb wieloosobowy, który sprowadzał się w zasadzie do odtwarzania starć z bossami – jeden z graczy wybierał któregoś z dwóch Avengersów, drugi jednego z trzech dostępnych przeciwników (Mandarin był w trybie multi niedostępny). Nie dało się walczyć przeciwko sobie Avengersami, nie można było wspólnie przechodzić „kampanii”. Nie takie rzeczy się jednak w grach obchodziło – gdy ja grałem z kimś znajomym, zwykle każdy wybierał jednego z bohaterów, którymi w trybie dla jednego gracza sterowaliśmy naprzemiennie (ja jeden etap Kapitanem, on jeden etap Hawkeyem itd).
Captain America and the Avengers to gra, w którą warto zagrać nawet dzisiaj: chociaż nie grzeszy fabułą, to jest przykładem na to, że ciekawych rozwiązań w grach bynajmniej nie zaczęto wprowadzać dopiero w ostatnich latach. Gra (jak na 8-bitowce, rzecz jasna) jest ładna i ma całkiem przyjemną dla ucha muzykę, a jej poziom trudności nie zawiedzie również hardocorowców – Captain America jest jednym z tych tytułów, w którym nigdy nie dane mi było ujrzeć napisów końcowych. Pozycja obowiązkowa dla wszystkich graczy lubujących się w starych grach!