Skóra w której żyje Almodovar - fsm - 20 września 2011

Skóra, w której żyje Almodovar

Pedro Almodovar. Każdy mieniący się kinomanem ma wyrobioną choćby cząstkę opinii na temat tego reżysera. Ja fanem nie jestem, choć doceniam jego dorobek, całą piwnicę stauetek i bałwochwalcze uwielbienie, jakim obdarzają go niektórzy. Prócz nie bycia fanem, przez większość czasu uważałem, że obejrzeć jeden film Almodovara to tak, jak obejrzeć wszystkie (bo przecież każdy traktuje o tym samym). Zdanie lekko zmieniłem, kiedy obejrzałem coś więcej, niż tylko Porozmawiaj z nią, ale generalnie to nadal myślę, że śmiało można próbować odgadywać jakimi wątkami zajmie się Pedro przy okazji kolejnych produkcji - będą pokręcone związki rodzinne, dużo mrocznych uczuć i cała masa seksualności, często mocno wynaturzonej. Jak jest z jego najnowszym dziełem? Skóra, w której żyję to film o, uwaga - niespodzianka! seksualności, mrocznych uczuciach i pokręconych związkach rodzinnych. HA! Ale przy okazji jest to świetne kino zemsty i obraz, z który z czystym sumieniem mogę nazwać moim ulubionym filmem Almodovara.

A tu wytnę takie ładne "Z"...

Skóra, w której żyję to thriller z tajemnicą. Tak bardzo skrótowo można określić ten film, ale oczywiście nie odda mu się w ten sposób sprawiedliwości. Przy okazji jednak nie można napisać zbyt wiele, bo najwięcej radochy daje jednak obserwowanie i poznawanie wydarzeń w trakcie seansu. Najważniejsze jest to: obrzydliwie bogaty i piekielnie zdolny chirurg plastyczny Robert Ledgard (dawo nie widziałem Banderasa w takiej roli - podobało mi się to) trzyma w zamknięciu przepiękną Verę (tutaj mogę użyć ładnego słowa - zjawiskowa Elena Anaya) przeprowadzając na niej coś w rodzaju eksperymentu. Główna tajemnica filmu dotyczy właśnie tej dziewczyny - kim jest, skąd się wzięła w domu lekarza i dlaczego on z nią robi to, co robi. Fabuła pomału się rozkręca rzucając widzowi kolejne elementy układanki, bo w połowie filmu cofnąć się o kilka lat i ostatecznie wszystko rozjaśnić. Historia zawiera zwrot akcji, choć jest to raczej logiczna konsekwencja tego, co działo się na ekranie - nie zaskakuje w "shyamalanowski" sposób, nie jest też rzeczą niemożliwą do odgadnięcia, ale zdecydowanie satysfakcjonuje. Końcówka może nieco rozczarować po tym telenowelowo-dramatyczno-horrorowym (a co!) rollercoasterze, ale też wydaje się być typowo almodovarowska (tym niemniej uciąłbym finał o jakieś 40 sekund... :P).

No ok, ale czy to film warty wydania kasy na bilet? Zdecydowanie, choć ostrzegam: nie jest to typowy Almodovar (i pewnie dlatego podobał mi się najbardziej z dotychczasowo widzianych), ale tempo ma niespieszne, efektownych (czyt. panoramic-CGI-extravaganza!) ujęć brakuje, większość akcji rozgrywa się w pomieszczeniach, a wszystko przygrzmocone jest wiekiem lekko wynaturzonych relacji seksualnych i ciężkich problemów psychicznych. Podobać się także mogą okazjonalne zmiany tonu - Skóra startuje jako bardzo intrygujący thriller, w którym nie wiadomo o co chodzi, ale strasznie ciekawi, co do cholery jest grane, potem wkradają się wątki niczym z Esmeraldy, mamy szczyptę czarnej komedii (ale taką tycią, tyciuteńką) i straszliwy dramat dwóch rodzin. Wielki to kocioł pełen różnorakich emocji. Dobre kino. Rewelacyjnie zagrane, świetnie sfilmowane, z ciekawą historią. Nie dla każdego, ale mimo wszystko ja - miłośnik wybuchającyh w zwolnionym tempie międzygwiezdnych krążowników - wyszedłem z kina usatysfakcjonowany. Wykresu nie będzie. Sami sprawdźcie co i jak.

fsm
20 września 2011 - 19:41