Historia z epickim rozmachem - Half-Life 2 - Goozys - 5 stycznia 2012

Historia z epickim rozmachem - Half-Life 2

Rok 2004 był szczególnym z wielu powodów. Był szczególnym także ze względu na premierę Half-Life 2. Trwając wciąż w wirtualnym katatonicznym stanie, spowodowanym obcowaniem z pierwszą częścią i rozszerzeniami fabularnymi, śliniłem się na widok każdej najmniejszej wzmianki o kolejnej odsłonie, jakie pojawiały się w Internecie i prasie komputerowej. Aż doczekałem dnia, w którym moja cierpliwość została wynagrodzona i dane było mi zagrać w najnowsze przygody Gordona Freemana & Co.

Half-Life 2 zgoła odmienny niż część pierwsza, a jednak wciąż taki sam.

Niestety w tamtym okresie mój podrasowany wizualnie komputer nie był w stanie poradzić sobie z zaawansowanym silnikiem graficznym Source. Przyznam, że był to pierwszy i ostatni raz gdy z takiego powodu pojawiły się łzy w moich oczach. Cóż jednak mogłem poradzić? Mogłem jedynie być zły na siebie, że ulepszenia komputera traktowałem wręcz po macoszemu. Kiedyś musiał nastać dzień, w którym to się zemściło. Z miesiąca na miesiąc możliwość zagrania w grę oddalała się nieubłaganie. Pokój, który kiedyś był dla mnie oazą podczas partyjek w pierwszego Half-Life, stał się celą i za każdym spojrzeniem w którykolwiek jego kąt przypominał, że byłem więźniem własnego fanatyzmu. Lata mijały, aż zastał mnie rok 2007…

Do tego czasu jedyne czym się „żywiłem” były zrzuty ekranowe z gry w Internecie oraz filmy na YouTube. Nic innego nie wchodziło w grę. Moi znajomi nigdy nie przejawiali chęci grania w Half-Life 2 i takim sposobem zostałem kompletnie sam z moim problemem. Do czasu, gdy w końcu nadarzyła się możliwość zakupu nowego komputera, który otworzył przede mną bramy do City 17 i poprowadził mnie w raz z Rebeliantami przeciwko żołnierzom Kombinatu. Ależ ogromne było moje zdziwienie gdy w końcu dane było mi zobaczyć dobrodziejstwa Source’a na własnym monitorze. Palpitacje serca idące w parze z zaburzeniami oddychania i wzmożoną potliwością ciała wskazywały na niewyobrażalnie wysokie podniecenie grą. Teraz z tego się śmieję, bo w końcu to tylko gra komputerowa, ale wtedy gdyby mnie ktoś zobaczył, pewnie wysłałby do wariatkowa albo na jakieś specjalistyczne badania. Garściami chwytałem wylewające się z monitora piękno gry i upychałem je w swojej podświadomości byle tylko nikt inny nie zrobił tego za mnie. Chciałem mieć wszystko dla siebie! Tak, tak! Krzyczałem. Zachowywałem się, jak gdybym postradał wszystkie rozumy. Ba, tak właśnie było, świata poza grą nie widziałem. Z jednej strony cieszyłem się, że w końcu gram, że kolejny raz staję się częścią uniwersum. Z drugiej natomiast żałowałem samego siebie, że odpycham od siebie ludzi, że przyjemność z grania przeobrażała się w uzależnienie, z którego konsekwencjami musiałem zmierzyć się w późniejszym czasie. Wracając jednak do tematu…

Half-Life 2 uraczył mnie pięknem otoczenia, jakie w tamtym czasie generował nowatorski silnik graficzny. Sugestywna oprawa graficzna była dla mnie jednym z tych czynników, które zadecydowały o moim uwielbieniu do tej gry. Po obejrzeniu niezliczonej ilości filmów w Internecie bardzo dobrze wiedziałem, co mnie czeka, a mimo to przyjemność z zabawy była niewyobrażalna, ciężka na tę chwilę do opisania. Wirtualny świat, który mnie otaczał wydawał mi się nad wyraz rzeczywisty. Momentami odnosiłem wrażenie, że spoglądam za okno, a to przecież był tylko zbiór pikseli i obiektów 3D. Podniecałem się każdym rozbłyskiem światła, który mnie oślepiał, gdy wychodziłem z zaciemnionych pomieszczeń. Strzelałem na oślep w wodę, by podziwiać tworzące się na jej powierzchni okręgi. Zatrzymywałem się nad każdym mniejszym bądź większym oczkiem wodnym, by podziwiać odbicia. Tylekroć korzystałem z latarki, ilekroć nadarzała się ku temu okazja, a nawet gdy jej nie było. Cienie liczone w czasie rzeczywistym po prostu miażdżyły mnie doszczętnie. Nie było dla mnie kompletnie żadnego słabego elementu składowego w oprawie graficznej. Bawiąc się trybem snajperskim w kuszy, wyobrażałem sobie, że lada moment zwiedzę odległe lokacje, widoczne tylko w ten sposób. Nawet fakt, że nigdy to nie nastąpiło, nie wpłynął na mnie jakoś deprymująco. Oczywiście byłem świadom, że zanim zagrałem w Half-Life 2, dostępne były inne równie dobre produkcje, ale zagrałem tylko w klika  z nich i zapewne miało to decydujące znaczenie w odbiorze przeze mnie opisywanej gry. Ale pal licho, doprawdy w tamtym czasie nie chciałem niczego innego. Mocnym atutem gry była także zaimplementowana fizyka. Niszczyłem wszystkie napotkane skrzynie wszelakimi dostępnymi środkami eksterminacji byle tylko zobaczyć, jak to wszystko będzie się zachowywało. Niezapomnianych wrażeń dostarczyło mi Ravenholm, gdzie mogłem do woli bawić się działkiem grawitacyjnym, a które w późniejszych etapach stało się moim priorytetowym orężem. Żadna gra nigdy nie sprawiła mi tyle radości, co Half-Life 2, żadna. Nawet w te kilka lat od chwili gdy pierwszy raz w niego zagrałem. Momenty, w których musiałem skupić się na walce z żołnierzami Kombinatu, były jednymi z najprzyjemniejszych, jakie spotkały mnie podczas wieloletniego obcowania z grami komputerowymi. Sugestywna grafika, zaawansowana fizyka, konający żołnierze… cud, miód i orzeszki.

Jeśli chodzi o fabułę, doznałem szoku. Spodziewałem się kontynuacji wydarzeń z pierwszej części, a otrzymałem zupełnie nową historię. I moim skromnym zdaniem zdecydowanie lepszą. Cieszyłem się jak dziecko gdy pojawiały się nawiązania do pierwowzoru, ale to jednak fabuła drugiej części spowodowała, że seria Half-Life znalazła się na samym szczycie osobistego rankingu. Okazała się bowiem przysłowiową wisienką na torcie. Pełna niedomówień powodowała, że w mojej głowie rodziły się przeróżne wizje. Tak silne, iż podczas gry wybiegałem o kilka rozdziałów do przodów, wymyślając niestworzone historie, konfrontując je później z realiami gry. I ani razu nie poczułem niezadowolenia. Wszystko czego doświadczałam w grze było jeszcze bardziej „chore” od moich wymysłów. Już podczas gry w pierwszego Half-Life, bardzo mocno zżyłem się z głównym bohaterem, mimo iż nie było tak naprawdę okazji, by mógł On wykazać się wysoce elokwentną charyzmą. W Half-Life 2 również, ale interakcja z NPC napotkanymi po drodze i ilość monodialogów sprawiły, że jak nigdy wcześniej zacząłem uznawać Freemana za postać całkowicie z krwi i kości. Wcześniej był to jedynie karabin w ramionach, zawieszonych w przestrzeni. Tym razem mimo takiego samego zabiegu ze strony programistów, czułem, że jednak posiada On ciało. Dla mnie gra żyła własnym życiem.

Half-Life 2 ustanowił dla mnie pewne standardy w grach komputerowych. Moje myślenie zmieniło się już po zapoznaniu się z częścią pierwszą, ale dopiero część druga okazała się tym „czymś”. Fakt, iż dopiero w kilka lat po premierze miałem okazję w nią zagrać, a czekały na mnie jeszcze dwa rozszerzenia fabularne, Episode One oraz Episode Two, nie zmienił moich oczekiwań względem elektronicznej rozrywki. Dla mnie seria ustanowiła pewien kanon, który dla innych jest nie do osiągnięcia. Czytałem na różnych forach przeróżne zdania wielu graczy na temat Half-Life 2 i choć z nimi się nie zgadzam, to jak najbardziej toleruję. Wszak każdy ma prawo do własnego zdania. Dla mnie jednak zarzuty co do sztywnej mechaniki gry, głupiej fabuły, płytkich postaci i takiej sobie grafiki można między książki wsadzić. Momentami mam wrażenie, że przez takie osoby przemawia zazdrość w najczystszej formie. Wszak mało jest gier, które w tak perfekcyjny sposób mają wyważone wszystkie elementy składowe gry. Piszę to jako osoba zaślepiona „halflajfowskim” fanatyzmem, dlatego też nie musicie się ze mną zgadzać. Ot, wyrażam tylko swoje zdanie. A w kolejnej części Episode One oraz Episode Two… do napisania.

Goozys
5 stycznia 2012 - 17:27