Temat apokalipsy zapowiedzianej na ten rok przez Majów atakuje zewsząd i mam już go corazbardziej dość, dlatego nie byłam do końca przekonana do sięgnięcia po „Czas zmierzchu”. Z drugiej strony Majowie sami w sobie są interesujący, a zawód wykonywany przez głównego bohatera też nie był bez znaczenia. Rzadko kiedy trafiam na pozycję literacką, w której byłoby coś o przedstawicielach mojej profesji – tłumaczach. Zdecydowałam się zaryzykować i zabrałam najnowszą powieść Glukhovsky’ego jako lekturę do pociągu.
Główny bohater, tłumacz angielskiego, skłoniony przez braki finansowe do przyjęcia zlecenia na tłumaczenie z hiszpańskiego, którym to językiem włada tak sobie (tak, takie rzeczy się faktycznie zdarzają), wplątuje się tym sposobem w niezwykłą historię.
Hiszpański tekst okazuje się dziennikiem żołnierza z czasów konkwisty. Przeor klasztoru franciszkanów, Diego de Landa (postać autentyczna, faktycznie miał na sumieniu zniszczenie wielu zabytków indiańskiej kultury) wysyła ekspedycję w głąb Jukatanu celem odnalezienia świętych ksiąg Majów. Tłumacz ulega fascynacji przekładaną historią, a wokół niego zaczynają dziać się dziwne rzeczy: osoby mające styczność z tekstem spotyka nieciekawy los, on sam doświadcza przerażających wizji, a na świecie dochodzi do kataklizmów na niespotykaną skalę. Z każdym kolejnym przetłumaczonym rozdziałem dzieje się coraz gorzej. Czyżby istniał związek między manuskryptem a bieżącymi wydarzeniami?
Wciąga i sam dziennik (mimo miejscami irytującego języka – zaczynanie prawie każdego zdania od „iż” mocno działało mi na nerwy), sprytnie dawkowany po kawałku, i współczesna historia. Ta dwutorowa akcja to udane połączenie thrillera i powieści przygodowej (w dzieciństwie byłam wielką fanką Szklarskiego i Fiedlera, więc to coś dla mnie) doprawionych szczyptą fantastyki. A do tego bardzo dobrze oddana atmosfera niesamowitości i zagrożenia. Lektura pochłonęła mnie do tego stopnia, że ledwo wysiadłam z pociągu na odpowiedniej stacji. Nie mogłam doczekać się momentu, kiedy będę mogła dokończyć książkę.
Nadszedł on tego samego dnia wieczorem. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie to, że pod koniec cała konstrukcja zaczyna się sypać. Nastrój siada, a przez nadmiar filozofowania historia robi się zbyt przekombinowana i traci cały urok. Może po raz kolejny wyjdę na prostą kobietę, ale lepiej by było, gdyby autor został na poziomie sensacyjno-fantastycznym, bez żadnych wolt. Wtedy „Czas zmierzchu” byłby kawałem naprawdę solidnej i godnej polecenia rozrywki, a tak mam mieszane uczucia co do polecenia tej książki.