Rayman Origins - recenzja wersji na PS Vita - Keii - 29 lutego 2012

Rayman Origins - recenzja wersji na PS Vita

Keii ocenia: Rayman Origins
90

Jak może pamiętacie, zamieszczoną w jednym z moich poprzednim wpisów ankietę wygrał Rayman Origins. Jak mawiają, vox populi, vox Dei, więc oto przed Wami recenzja ostatniej nadziei dwuwymiarowych platformówek – przygody postaci bez rąk i nóg. Widać, że wzorowano na nim fabułę tegoż tytułu, która ma tyle sensu co istnienie głównego bohatera z punktu widzenia fizyki.

Grawitacja? Pff.

Nie przesadzam, historia w grze jest tak uroczo idiotyczna, że po obejrzeniu intra nie mogłem uwierzyć, że to już wszystko. Cała afera i ratowanie świata z powodu takiej głupoty?

 Najwyraźniej tak. No ale skoro wystarczy to za wymówkę do odwiedzenia parudziesięciu poziomów, ratowania uwięzionych wróżek i tym podobnych zabaw, nie mam nic przeciwko.

 Cała gra jest zresztą pełna głupkowatego, kreskówkowego humoru, idealnie pasującego do stylistyki. O ile zwykle niezbyt przepadam za takimi klimatem, to przyznam szczerze, że w Raymanie zupełnie mi on nie przeszkadzał. Ba, momentami szczerze mnie bawił.

 W prezentacji zdecydowanie pomaga wyśmienicie dopracowana oprawa graficzna. Ekran OLED konsolki w przypadku tak żywych kolorów naprawdę pokazuje na co go stać. Jest urzekająco, a mi powoli kończą się przymiotniki wyrażające zachwyt. Nie myślcie jednak, że przesadzam.

 Wbrew pozorom graficznie bardzo ciężko mnie zadowolić. Po prostu twórcy Raymana stanęli na wysokości zadania. Animacja również nie zawodzi i chyba raz zdarzyło jej się chrupnąć na ułamek sekundy podczas doczytywania kolejnej części etapu.
Jedynym zarzutem, który mam odnośnie oprawy wizualnej, jest zbytnio oddalona kamera. Owszem, ekran Vity jest spory, ale postacie przez większość czasu są zwyczajnie małe. Nie przeszkadza to w zabawie, ale żałowałem, że nie mogę przez cały czas podziwiać szczegółów pracy włożonej w ten tytuł przez twórców.

 Co prawda obraz można przybliżać przy pomocy ekranu dotykowego, ale w efekcie zmniejszamy sobie znacznie pole widzenia, co może okazać się zabójcze (dosłownie) i znacząco utrudnia zbieranie Lumów, kolorowych świetlików, potrzebnych do odblokowania dodatkowych strojów i bonusowych poziomów.

 Muzycznie także jest dobrze. Muzyka w tle często stara się być równie zabawna co oprawa graficzna, jak na przykład podczas pływania pomiędzy widocznymi poniżej zezowatymi rybami.

 Radosne chórki śpiewające bezsensowne melodyjki to w tej grze standard.
Do tego dochodzi coś, czego dawno w żadnym tytule nie spotkałem, a mianowicie konieczność słuchania dźwięków otoczenia. Jeśli zignorujemy pojawiające się co jakiś czas wołania o pomoc, nie uda nam się znaleźć ukrytych klatek z Electoonami, różowymi kulkami, otwierającymi nam drogę do dalszej wędrówki.

 W wersji na Vitę dodano też konieczność wytężania słuchu w celu wyłapywania reliktów – znajdujących się w większości poziomów kamieni, zdobywanych przez pacnięcie ich na ekranie dotykowym. Są praktycznie niewidoczne, więc bez dźwięku grzechoczących kości, które z jakiegoś dziwnego powodu wydają, odnalezienie większości z nich granicy z cudem.

 Zdaję sobie sprawę, że wersja Rayman Origins przeznaczona na „duże” konsole nie należy do najnowszych tytułów, ale i tak powtórzę to, co zostało podkreślone wielokrotnie – gra ta ma prawie idealny poziom trudności. Przejście jej całej nie należy do rzeczy bardzo trudnych, ale zdobycie wszystkich sekretów, medali to już wyzwanie dla wytrwałych.

Najlepszym przykładem tego są etapy polegające na pogoni za uciekającą skrzynią ze skarbem, gdzie na zareagowanie i wykonanie skoków mamy ułamki sekund.

Niewidoczna na obrazku - zawrotna prędkość.

 Podobnie jednak jak w przypadku innych wymagających precyzji platformówek, na przykład Super Meat Boya (przykład skrajny), za porażki w znacznej większości przypadków winić możemy jedynie siebie, a aby ukończyć niektóre fragmenty wymagana jest dość spora ilość prób.

Na szczęście ilość żyć jest nielimitowana, a checkpointy występują bardzo często. Co ciekawe, bynajmniej nie czyni to Raymana tytułem banalnie prostym.

 Z jakiegoś powodu w kilku poziomach zasiadamy za „sterami” przerośniętego komara i gra zamienia się w staroszkolną strzelankę z przesuwającą się ciągle w bok kamerą. Nie do końca rozumiem ten zabieg, bo dynamika takich plansz jest skrajnie różna od reszty gry i ostatecznie były to etapy, które najmniej przypadły mi do gustu.

 Nie można również zapominać o nowościach wprowadzonych w wersji na Vitę. Oprócz wspomnianym wyżej zbliżaniu kamery i zbieraniu reliktów, dodano także możliwość zbierania umieszczonych w bańkach Lumów pacając palcem w ekran. To samo robić można z przeciwnikami, zmieniającymi się po pokonaniu w bańki.

 Niestety, przenośne wersje Raymana pozbawiono trybu multiplayer. Zastąpiono go możliwością przechodzenia plansz na czas i wymieniania się przez neara wynikami w postaci „duchów”, z którymi można się potem ścigać w odpowiednim trybie. Aplikacji lokalizacyjnej używać można również do przesyłania duplikatów reliktów, jeśli ktoś ze znajomych ma problemy z ich znalezieniem.

Brak trybu wieloosobowego wydawał mi się na początku sporą wadą, ale twórcy zarzekali się, że tytuł ten zaprojektowano tak, aby nawet grając samemu nie odczuwało się żadnego dyskomfortu. Po przejściu całości muszę się z tym zgodzić. Ani razu nie miałem wrażenia, że przydałaby się pomoc innych graczy.

Tylko czasem jakoś tak samotnie.

 Streszczając w paru słowach, Rayman Origins jest jedną z najlepszych dwuwymiarowych platformówek, w jakie grałem od dobrych paru lat.
Ponadto precyzyjny i wygodny krzyżak w połączeniu z dużym i kolorowym ekranem, a także brak kompromisów w stosunku do wersji konsolowej czynią Vitę doskonałym systemem dla tej gry.
Brak multiplayera i trochę zbyt daleko położona kamera trochę bolą, ale ostatecznie zalety znacznie przewyższają wady tego tytułu. Zdecydowanie polecam.

Keii
29 lutego 2012 - 11:05