Wszystkie odloty Cheyenne'a AKA This Must Be The Place - fsm - 20 marca 2012

Wszystkie odloty Cheyenne'a AKA This Must Be The Place

Onetowski portal wiedzy tak definiuje film drogi: forma gatunku filmowego, wykorzystująca motyw podróży, wędrówki. Zjawisko głównie amerykańskie. Główny temat: przemieszczanie się, wędrowanie. Cel podróży: zaspokojenie poczucia wolności, ucieczka od dotychczasowego życia, często podróż także bezcelowa. Droga sposobem nabywania doświadczenia, nawiązywania przyjaźni. Wszystkie odloty Cheyenne'a idealnie wpisuje się w powyższą definicję, ale przy okazji oferuje coś więcej. No i jest naprawdę bardzo dobrym filmem, co postaram się udowodnić w rozwinięciu... Ajuredy? 

Na ekranie oglądamy powolne, pokraczne poczynania podstarzałego gwiazdora rocka imieniem Cheyenne. Facet wygląda jak kopnięty w brzuch Robert Smith z The Cure i od dwóch dekad żyje z tantiem, bowiem zrezygnował z kariery muzyka. Cheyenne jest znudzony życiem i ciągle powtarza, że coś tu jest nie tak - nie bardzo wie co, ale jest. Cheyenne ma energiczną żonę, która bardzo kocha, nie ma dzieci, ale trzyma się blisko młodej, pasującej do niego stylem „gotyckiej” dziewczyny. Cheyenne przy okazji jest niepraktykującym Żydem, który mieszka w Irlandii, a cała jego rodzina została w USA, łącznie z umierającym ojcem, z którym nasz bohater nie widział się od 30 lat. Cheyenne jest także bardzo zabawny (na swój pokręcony sposób), choć tkwiące gdzieś u podstaw tej historii wątki są bardzo poważne.

Wszystkie odloty Cheyenne'a to film drogi, którego pozornym celem jest odnalezienie nazistowskiego zbrodniarza prześladującego ojca Cheyenne'a w Oświęcimiu. Ojciec niestety właśnie zmarł, a ów nazista żyje sobie gdzieś w Stanach, głęboko chowając swój mroczny sekret. Czarnogrzywy bohater postanawia wyruszyć w podróż przez USA, by do owego człowieka dotrzeć i... No właśnie. Na pewno zdajecie sobie sprawę, że podróż geograficzna idzie w parze z podróżą wewnętrzną bohatera - zasady gatunku spełnione.  Ale zanim Cheyenne wybierze się w podróż, zdążymy dobrze poznać jego żonę, znajomych, dowiemy się kilku szczegółów z przeszłości i pooglądamy malowniczy Dublin. W 1/3 filmu rozpoczyna sie podróż,  robi się jeszcze ciekawiej i ładniej. I tu pierwsza ogromna zaleta This Must Be The Place - film jest niesamowicie kolorowy i poraża pięknem niektórych kadrów. Filmowane szerokokątnym obiektywem krajobrazy Stanów nadają się do zatrzymania, wydrukowania i przybicia nad kominkiem. Poezja w ruchu! Druga pozytywna rzecz - humor. Film operuje żartem pokroju Jima Jarmuscha, więc fani Broken Flowers czy Poza prawem powinni być usatysfakcjonowani. Sean Penn nie szarżuje, ale potrafi szczerze rozbawić powoli wypowiedzianą kwestią lub durnowatym sposobem śmiania się. Spotykani na drodze ludzie czy sytuacje również będą źródłem niejednego rechotu. Trzeci wielki plus to oczywiście Sean Penn i jego pomysł na postać Cheyenne'a. Cichy, flegmatyczny, lekko zniewieściały facet, który potrafi histerycznie wybuchnąć w odpowiednim momencie, szukający odmiany, znudzony dziwak. Bardzo kolorowa postać, która świetnie kontrastuje ze wszystkim wokół - prostymi mieszkańcami amerykańskich bezdroży, żydowskimi krewnymi, biznesmenami.

Co mnie wyjątkowo fascynuje w tej produkcji - jest to pierwszy anglojęzyczny film Włocha Paolo Sorrentino, do którego scenariusz napisał wraz z kolegą specjalnie dla Seana Penna, a efekt końcowy jest taki, jakby za kamerą stał wcinający burgery Amerykanin. Doskonałe wyczucie materii i świetne oko pokazujące w odpowiednich momentach to, co ma być pokazane. Jeśli chcesz, by ten film Ci się spodobał, pamiętaj: akcja jest baaaaardzo niespieszna, nie jest to produkcja rock'n'rollowa, nie będzie trasy koncertowej ani wspominek z hulaszczego życia Cheyenne'a (ale oczywiście muzyka odgrywa ważną rolę - jej autor, David Byrne z Talking Heads zresztą pojawia się w filmie, choć sekwencja jego występu jest trochę za długa, jak na mój gust), nie jest to wypełniona gagami komedia, nie jest to tez poważny film o Holokauście. To jest coś fajnego, innego i zostawiającego widza z wielkim uśmiechem na koniec.

PS. Pominąłem głupi polski tytuł, sugerujący jajcarską stonerską komedię (co złego było w zwyklym To tutaj lub To musi być tu?) - historia Cheyenne'a to film z gatunku "zdecydowanie lepiej późno, niż wcale" (bo swoją premierę miał niemal rok temu w Cannes).

fsm
20 marca 2012 - 14:05