Czas to nie pieniądz – recenzja filmu „Wyścig z czasem” - K. Skuza - 2 kwietnia 2012

Czas to nie pieniądz – recenzja filmu „Wyścig z czasem”

Powiedzenie mówi, że „czas to pieniądz”, ale według filmu Wyścig z czasem to znacznie cenniejsza waluta, chodzi przecież o życie. Tę bezcenną wartość totalitarne państwo odbiera swoim obywatelom, a rozdaje… no właśnie, komu? Zwykli szarzy ludzie żyją 25 lat, później wydają swój ostatni, dwudziesty szósty rok na potrzebne rzeczy i drobne przyjemności. W pocie czoła pracują też na kolejne cyfry przedłużające ich życie. Tylko dlaczego? Kto wymyślił tak bezwzględny system? Dlaczego większość ludzi umiera po 26. roku życia, a najbogatsi – mogą żyć po 100 lat, albo i wiecznie? Na te pytania odpowiedzi szuka Justin Timberlake, z Hollywoodzkim rozmachem, w pełnym tego słowa znaczeniu, niestety.

Trailery mają to do siebie, że zazwyczaj z wielkiej chmury rozpętają mały deszcz. Tzn. owszem, kilkunastosekundowe zapowiedzi potrafią nawet z Ciacha (hm, no dobra, tam nawet trailer był zły) stworzyć apetyt na więcej. Problem w tym, że często po oglądnięciu całego filmu okazuje się, że trailer zawierał tylko i wyłącznie dobre sceny z obrazu, a reszta to półtora godzinny, nudny zapychacz. Avatar mógłby być krótszy i mniej patetyczny (amerykańskie technologie, wojsko, obywatele, wszystko z gumą do żucia); nowa wersja Posejdona mogła być bardziej tragiczna, niż śmieszna (ludzie-zombie? tępo podążają ku śmierci, zamiast wyjściu); a Silent Hill, cóż… mógłby się skończyć po pół godzinie (ani razu nie wystraszyłem się podczas seansu, a miałem zamiar spocić się i chować za fotelem). Potem było już tylko coraz gorzej. Chociaż, muszę to podkreślić, wymienione wyżej filmy zaliczam do niezłych, albo raczej nienajgorszych, ale z pewnych powodów ich forma przerosła treść, albo ją zbyt obficie zasłoniła (efektami, nadętymi emocjami, śmiesznością a nie strasznością).

I podobnie jest z Wyścigiem z czasem. Trailer jest szalenie intrygujący, bo fabuła (głównie na początku) to ciekawa-tragiczna wizja rzeczywistości z niedalekiej przyszłości. Wszystko przecież kręci się wokół czasu, nie tylko wskazówki zegara, tętno człowieka i pieniądze. Dlatego w filmie każdy obywatel ziemi rodzi się z jakby „wbudowanym” cyfrowym zegarkiem na lewym przedramieniu. Do ukończenia 25. roku życia cyfry ani drgną, ale po tychże urodzinach – zaczynają odbijać równy rok. Po wyzerowaniu licznika serce człowieka przestaje bić… Na dodatek czas to również jedyna waluta – rachunki za prąd, kawa na wynos, bilet autobusowy, wszystko zostało wycenione na odpowiednią ilość minut, dni i tygodni. Jedynym pocieszeniem jest fakt, że zegar biologiczny zatrzymuje się na 25. urodzinach (co nie jest sensownie wytłumaczone w filmie) i matki swoich dzieci wyglądają jak ich siostry, podobnie babcie (o ile jakimś cudem dożyją wnuków). Ludzka rasa rzeczywiście głównie dożywa dwudziestu kilku lat, choć mam na myśli najbiedniejszych, żyjących w gettach. Pomimo tego, że pracują w pocie czoła – nie mogą przy coraz niższych płacach i coraz wyższych podatkach pozwolić sobie na długie i szczęśliwe życie. Gangsterzy, którzy napadają na niewinnych obywateli kradną czas (można „przelewać” swój czas komuś, zabierać również) dożywają więcej niż 100 lat! A najbogatsi z ekskluzywnych stref? Cóż, ich życie w ogóle się nie kończy, bo pod rękawem widnieje 1000 wiosen, a w sejfie, w banku, nawet milion!

Niesprawiedliwość w totalitarnym świecie, rządzącym przez czas-pieniądz to jeden z powodów, dla których główny bohater (wspomniany Timberlake) buntuje się przeciw władzy i burżuazji. Drugim jest przypadkowe odkrycie, które odsłania przed nim nieznajomy bogacz – zwierza się bohaterowi, że życie wieczne nie jest wiele warte, ponadto twierdzi, że „być może” ktoś kontroluje czas – ilość, jaka wyświetla się na ręce podczas urodzin, podnoszone opłaty za podstawowe produkty i podatki. Rzeczywiście, wkrótce okazuje się, że mieszkańcy getta są gorzej traktowani przez władzę i policję niż bogaci obywatele; że czasu na świecie jest mnóstwo, a rozdawane są niewielkie ilości; że życie mogłoby być dłuższe i piękniejsze, gdyby nie odgórne ograniczenia.

Jedno muszę przyznać in plus bez mrugnięcia powieką – człowiek-orkiestra, czyli reżyser i scenarzysta Andrew Niccol wykreował przemawiającą, brutalną, poruszającą rzeczywistość, w której nigdy nie chcielibyśmy się urodzić i żyć. Warto też obronić honoru Timberlake’a i przyznać, że grać potrafi, nie tylko muzykę pop, ale na aktora filmów sensacyjnych nadaje się jak znalazł (zresztą w The Social Network też dawał radę). Świetnie spisał się także Cillian Murphy, grający drugie skrzypce, przykład wzorowego stróża prawa (a raczej Strażnika Czasu), spisał się na medal. Jest to kawał wyrazistego twardziela, który ślepo wierzy w system, któremu służy, a który ostatecznie go gubi. Jeśli chodzi o zalety filmu to byłoby na tyle…

Może pierwsze pół godziny rzeczywiście wciąga w intrygę, jaką władza knuje za plecami obywateli; może rzeczywiście śmierć matki głównego bohatera i przypadkowo poznanego przyjaciela przejmuje; ale z biegiem czasu (tak, czas działa filmowi na niekorzyść) obraz powoli przeobraża się w sekwencję ucieczki – pościgu – napadu – rozmowy – i tak w kółko. OK, stoi za tym jakaś wyższa idea, bo rozchodzi się przecież o żywoty miliardów ludzi! Ale te wartości zostały zasypane piachem i kurzem, opadłych po wartkich pościgach i efekciarskich rozróbach. Być może Niccol chciał stworzyć drugie V jak Vendetta, gdzie efekty nie kłócą się z głównym przesłaniem filmu, lecz doskonale równoważą się wraz z muzyką klasyczną i cytatami z literatury pięknej. Niestety w Wyścigu z czasem kompozycja wpada w sztywne ramy „idealnego” produktu Hollywood, czyli zemsta – nienawiść – miłość(?!) – seks – strzelanina – pościg, etc. Ostatecznie wyszedł z tego kawałek Matrixa (konkretnie I części, w której Neo i Trinity odbijają Morfeusza) skrzyżowany z Mission Impossible 3 (pościgi) i Transporterem 3 (związek "uczuciowy" głównych bohaterów). Co wadą dla widowiskowości przedstawienia nie jest, ale urąga modelowi fabuły i jej rozwoju. Ponadto, przez otwarte zakończenie (oczywiście patetyczne jak mowa i postawa Stallone’a) i kilka niewyjaśnionych, fundamentalnych założeń historii*  – pozostaje niesmak i niedosyt. Z tak genialnego pomysłu mógł powstać genialny film, a otrzymaliśmy szczyptę doskonałej fabuły utopionej w Hollywoodzkim, lepkim sosie.

Na DVD/BR można obejrzeć, na kino szkoda było pieniędzy (i czasu, ech, cóż za ironia…).

*(dlaczego ciało ludzi nie starzeje się? czy cały świat podlega ograniczeniom czasowych, czy tylko USA? czy ludzie pojęli i docenili wartość życia, czy nadal frywolnie go trwonią? czy główny bohater otworzył oczy wszystkim obywatelom czy tylko jednemu policjantowi?)

PS Pozwolę sobie na odrobinę prywaty. Otóż niedawno moja Druga Połówka (wokalistka) wystąpiła wraz z koleżankami w Must Be The Music, więc jeśli macie ochotę możecie TUTAJ obejrzeć i posłuchać fragment ich występu, albo TUTAJ całość. A jeśli się Wam spodobają, zachęcam do zagłosowania na zespół Red Heels i polubienia ich profilu TUTAJ. Z góry dzięki!

K. Skuza
2 kwietnia 2012 - 13:38