Po latach uczłowieczania i wybielania hollywoodzkich i książkowych wampirów, w 2007 roku dostaliśmy film, w którym krwiopijcy są dokładnie tym, czym zawsze być powinni. Przerażającymi, żarłocznymi i dalekimi od człowieczeństwa potworami. Dzięki wam, o bogowie kina grozy! A zaczęło się od komiksu. W 2002 roku wydana została trzyczęściowa mini-seria pod tytułem 30 dni nocy. Tak, właśnie. "Nocy", nie "mroku". "Mrok" w tytule to wynalazek polskiego dystrybutora filmu. Wracając do komiksu - został przyjęty ciepło przez odbiorców, częściowo ze względu na sprawnie poprowadzoną, pomysłową fabułę, częściowo zaś dzięki sugestywnym, malarskim planszom. Konwencja zyskała sobie wielu fanów a seria doczekała się licznych (och, zbyt licznych!) kontynuacji.
Ekranizacja, w takich przypadkach, jest nieunikniona jak śmierć i podatki. Pięć lat po publikacji komiksu, na ekrany kin trafił film wyprodukowany przez Sama Raimi (reżysera serii Evil Dead, pomysłodawcy serialowego Herkulesa i Xeny oraz twórcy trzech ekranizacji Spider-Mana). Reżyserię powierzono Davidowi Slade'owi, który oprócz kilkunastu dobrych wideoklipów miał wówczas na koncie tylko jeden film pełnometrażowy - kontrowersyjne Hard Candy. Gdyby swoją przygodę z wampirami reżyser zakończył na 30 dniach mroku, fani gatunku mieliby wszelkie powody, by go wielbić. Nie zakończył... ale po kolei.
Do Polski, gdzie komiks odniósł spory sukces, dotarł dopiero po dwóch latach. Czemu? Trudno powiedzieć, natomiast daje to pewne pojęcie o tym, jak uważnie firma Kino Świat (polski dystrybutor), śledzi rodzimy rynek pop-kulturalny. Wcale nie śledzi. Z tego, że film w końcu do nas zawitał, należy się jednak cieszyć. Dobrych filmów o wampirach nie ma za wiele, a 30 dni n... mroku z pewnością się do nich zalicza.
Fabuła jest genialna w swej prostocie. Czego boją się wampiry? Słońca. Przynajmniej te prawdziwe unikają go za wszelką cenę, bo kontakt z jego promieniami przynosi im zgubę. Podróbki wampirów słońca się nie boją (vide saga Zmierzch), ale tymi odszczepieńcami wampirzego rodu nie warto się zajmować w cyklu, którego zamierzeniem jest przybliżenie dobrych filmów grozy. W 30 dniach mroku mamy uczciwe, lękające się światła dnia wampiry. Ale są na świecie miejsca, gdzie słońce nie wstaje przez trzydzieści dni. Leżące na dalekiej północy alaskańskie miasteczko Barrow staje się celem ataku grupy monstrualnych łowców. I choć znaczna część mieszkańców miasteczka miesięczną noc ma zwyczaj spędzać z dala od domu, to i tak krwiopijcy mają pod dostatkiem zwierzyny. Na drodze do nieskrępowanej konsumpcji, staje wampirom szeryf Eben Oleson, wraz z garstką śmiałków i desperatów oraz byłą żoną, Stellą, której w innych okolicznościach zwykł unikać jak zarazy.
Film zrealizowano bardzo sprawnie. Sugestywna atmosfera w jednej chwili przywodzi na myśl Przystanek Alaska by za moment zamienić się w koszmar rodem z Obcych, The Thing i wszystkich innych filmów, gdzie niepokonane, tajemnicze zło uderza w miejsce, skąd ludzie nie mają jak uciekać. Mamy tu wiele nawiązań do klasyki kina grozy i konia z rzędem temu, kto wychwyci wszystkie. Nie jest to zresztą konieczne do tego, by docenić ten obraz - doskonale broni się sam. Szczególnie dobre wrażenie robi charakteryzacja wampirzej sfory. W połączeniu z solidną pracą aktorów (z Dannym Hustonem, grającym ich przywódcę na czele) tworzy ona niesamowite wrażenie, że tylko ogólny wygląd zewnętrzny łączy krwiopijców z rasą ludzką. W rzeczywistości są zaś oni dobrze przystosowanym drapieżnikiem, którego ewolucja dla niepoznaki upodobniła do ofiary. Łowcy zdają się reprezentować siły natury, jednocześnie budząc przerażenie swoją obcością. Bo jeśli w naturze jest miejsce dla takich potworów, to jakie jeszcze nieznane niebezpieczeństwa czają się w ciemnościach i w zapomnianych zakamarkach Ziemi?
Raimi i Slade nie odtworzyli wiernie pierwowzoru, przez co fani komiksu nie szczędzili filmowi krytyki. Usunięto kilka postaci, w tym co najmniej jedną kluczową dla fabuły. Zrezygnowano też z akcentów humorystycznych, które w oryginale kontrapunktowały pełną napięcia i grozy opowieść. To co zostało, to wciągający, krwawy horror z zapadającymi w pamięć postaciami - tak po stronie ludzi jak i wampirów. Historia pogrążonego w mroku, odciętego od świata Barrow, zdecydowanie godna jest polecenia wszystkim miłośnikom gatunku - szczególnie zaś tym, którzy stęsknili się za wampirami, których nikt nie próbuje przerobić na telenowelę lub brokatowe maskotki. I tu dochodzimy do kwestii tego, dlaczego reżyser David Slade nie zasłużył na to, by pozostać w łaskach fanów wampirzego kina. Otóż: to właśnie jemu "zawdzięczamy" ekranizację trzeciej części serii książek o emo-upiorach i seksownych wilkołakach - Zmierzch: Zaćmienie. Slade najwyraźniej dąży do rehabilitacji w oczach widzów, bo pracuje obecnie nad luźną adaptacją Draculi Brama Strokera, w której skupia się na wątku podróży morskiej transylwańskiego krwiopijcy. Czy Ostatnia podróż Demeter, w której zobaczymy Jude'a Law i Bena Kingsleya, wystarczy do odkupienia winy - przekonamy się w 2013 roku.
Film 30 dni mroku doczekał się niezbyt udanej kontynuacji (30 dni mroku: czas ciemności), a na tych samych motywach oparto również dwa mini-seriale, których - o ile mi wiadomo - nie nadawano nigdy w Polsce. Nie jest to wprawdzie dzieło wybitne, ale z pewnością warte obejrzenia, dzięki swojej spójnej wizji i przekonującemu nastrojowi. A że nigdy nie stało się kasowym hitem i przez lata zdążyło się już trochę przykurzyć, idealnie nadaje się do otwarcia cyklu Upiory z lamusa, w którym prezentowane będą trochę mniej znane, lub zapomniane filmy grozy, które z jakiegoś powodu zasługują na przypomnienie.
30 dni mroku (org. 30 Days of Night)
prod. USA/Nowa Zelandia 2007
czas: 1 godzina 53 minuty
reżyseria: David Slade
występują: Josh Hartnett, Melissa George, Danny Huston
średnia ocen: 53/100 (Metacritic)
Na zakończenie, tradycyjnie już, zapraszam do subskrybcji Facebookowej strony
facebook.com/Geekoskop
Znajdziesz tam niemal codziennie dawkę geekowych newsów, linków i ciekawostek.