Hero: Oswald Leopold II - evilmg - 5 maja 2012

Hero: Oswald Leopold II

Hero to seria wpisów, której celem jest prezentacja różnej maści bohaterów, których z różnych przyczyn lubię. Nie dyskryminuję tutaj żadnego medium, opisywani herosi pochodzić będą z książek, filmów, komiksów, anime a nawet mitów...

 

Zacznijmy z hukiem, na pierwszy ogień pójdzie Oswald Leopold II. W jaki sposób pan Oswald wysforował się przed duuuży peleton konkurentów? No cóż, Oswald jest... papieżem. Głównym bohaterem komiksu autorstwa Roberta Kirkmana i Tony'ego Moore'a. Tak, to ci panowie, którzy odpowiadają za popularną ostatnio serię „The Walking Dead”! Zainteresowani? Zapraszam.

 

Oswald Leopold II od dziecka był przygotowywany do swej roli. Jego wychowawcy najwyraźniej chcieli stworzyć papieża doskonałego. Młody Oswald otrzymał staranne, wszechstronne wykształcenie. Dbano również jego kondycję, a sztuk walki uczył go sam Bruce Lee. Po co papieżowi kung-fu, karate itd.? Przecież wszystko może się zdarzyć, a Ojciec Święty powinien być na to „wszystko” przygotowany. Nikt jednak nie przewidział, że przyszły papież z trudem znosi szkolenie tylko ze względu na władzę, którą mu obiecano. Gdy tylko udało mu się zasiąść na Piotrowym Tronie zaczął rządzić po swojemu nie oglądając się na nikogo. Szybko instytucja papieska wróciła do swoich najgorszych czasów, a Oswald czynił swoje powinności z cygarem w ustach, butelczyną whiskey w dłoni i młodziutką panią lekkich obyczajów u boku.

 

Tymczasem świat się stoczył. Dosłownie i w przenośni. Całe narody chleją, palą, ćpają i nałogowo walczą o przetrwanie gatunku, jeśli wiecie co mam na myśli. Właśnie w takiej chwili następuje koniec świata, a podczas sądu ostatecznego okazuje się, że do nieba dostanie się dosłownie kilka osób. Wśród nich, jak nietrudno zgadnąć, naszego bohatera nie będzie...

 

Wszyscy prócz wybrańców pozostali na ziemi, a gdy otworzyły się wrota piekła wydawało się, że wszystko skończone. Ku zaskoczeniu Lucyfera ludzie nie mieli jednak zamiaru wleźć do kotła ze smołą dobrowolnie i wytoczyli demonom regularną wojnę. Po długotrwałych i wyczerpujących dla obu stron walkach rozpoczęto rozmowy pokojowe podczas, których zdecydowano o zamknięciu bram piekła i... zrównaniu w prawach ludzi i demonów. Od tej pory ludzie i demony żyli obok siebie, ale piekielni nie byliby sobą gdyby grali fair. Właśnie dlatego Bóg zdecydował się wysłać ludzkości obrońcę w postaci świętego Michała, który wygląda jak stereotypowy amerykański generał. Niestety święty zawodzi i zostaje pojmany przez księcia piekieł. Tak być nie może! Bóg zorganizował więc ekipę ratunkową w osobie świeżo wskrzeszonego Oswalda Leopolda II. Znając jednak zwyczaje swojego wybrańca Jedyny dobiera mu pomocnika. Pomocnikiem tym zostaje niezbyt rozgarnięty długowłosy hipis o imieniu Jezus.

 

Co ciekawe spora część kolejnych zeszytów z serii „Battle Pope” koncentruje się nie tyle na samej walce głównych bohaterów ze złem, co ich wzajemnym relacjom, konfliktom między nimi, a także stosunkiem do otaczającego ich świata i bliźnich ten świat zamieszkujących.

 

Tworząc taką fabułę twórcy mogli być pewni jednego: skandalu. Osobiście jestem niezmiernie zdziwiony, że ludzie tak oburzeni karykaturalnym wizerunkiem nigdy nie istniejącego papieża właściwie nigdy nie wspominają o przedstawieniu Jezusa jako... co tu dużo kryć, debila. Cóż nie pierwszy raz ludzie robią aferę nie do końca wiedząc o czym mówią, ale ja nie o tym miałem...

 

Jakim bohaterem jest Oswald Leopold II? Na pewno niejednoznacznym. Z jednej strony kawał z niego drania, który by dostać się do nieba jest zmuszony stać się odpowiednikiem Batmana w sutannie, a z drugiej potrafi postawić się bandzie demonów by ratować nieznaną sobie dziewczynę. No dobra może nie było to do końca bezinteresowne działanie, ale jednak. Ten nietypowy super bohater zdaje sobie sprawę ze swoich słabości, czasem wydaje się żałować swego postępowania, ale kilka chwil później o wszystkim zapomina i dalej robi swoje. Może dlatego jest taki... ludzki? Nawet biorąc pod uwagę groteskowość całego tego pomysłu główny bohater daje się polubić. Nie mamy tutaj do czynienia z szlachetnym rycerzem na białym koniu, a raczej z pseudo duchownym odpowiednikiem Księcia z serii Duke Nukem. Jeśli dodać do tego naprawdę absurdalną fabułę i zamiłowanie twórców do sprośnych i często kompletnie bezsensowych żartów powstaje mieszanka wybuchowa.

 

evilmg
5 maja 2012 - 01:15