Pierwszego dnia tegorocznej edycji Off Festivalu Warszafski Deszcz mógłby zagrać płytę Nastukafszy i nie potrzebowałby sampli deszczu. Padało. Mimo tego, dzielni hipsterzy ze wszystkich kontynentów stali pod scenami i tłoczyli się w namiotach, aby doznawać i dzielić się tym w serwisach społecznościowych. Wśród nich stałem i ja, zblazowany, podstarzały „dziennikarz komputerowy”, który ocenianie każdego przejawu kultury ma wpisane w motto życiowe. Stałem i oceniałem, bez emocji i z ogromna precyzją, bo ktoś przecież musi uporządkować ten bałagan.
Kurt Vile and The Violators
Kurt Vile ma długie, zmierzwione włosy, w których może ukryć się przed światem. Zawsze chciałem mieć podobne, aby schować moje bezbronne, introwertyczne spojrzenie. Niestety, matka natura obdarzyła mnie cebulkami produkującymi raczej stylówę na Jimiego Hendriksa, co samo w sobie nie byłoby tragiczne, gdyby nie to, że w Polsce bardziej ceniony jest posiadacz podobnej fryzury Sidney Pollack (wypromowany przez Pezeta). Ta dywagacja o fryzurze jest całkiem na miejscu, bo sam koncert okazał się równie ukryty jak twarz Kurta. Czy to ukryte piękno, czy brzydota – nie wiem. Na pewno nie było to coś, co sprawiłoby, że dnia następnego chciałbym od razu wrócić do płyty Smoke Ring for My Halo, czy wcześniejszej twórczości tego artysty.
Ocena: Było fajnie, 3 na 10.
Demdike Stare
To było straszne, naprawdę. Czarna msza w białym namiocie. Wyprawa do czeluści piekła na płycie lotniska, instytucji wybitnie elewacyjnej. Jednym słowem, okultyzm w biały dzień. Dwóch zgarbionych panów puszcza gęsty ambient, chce wedrzeć się w duszę. Później atakują plumkaniem, przyozdabiają je mroczną fakturą. Ogólnie lubię plumkanie, ale tutaj przeciwnicy podobnego pomysłu na muzykę dostali w prezencie kilka argumentów. W tle lecą filmy o szatanie i gołych kobietach, w namiocie z minuty na minutę robi się jaśniej, na zewnątrz nawet na chwilę wychodzi słońce (jak na złość!). Wychodzi także spora część publiczności, nie widząc mroku w mroku. Może niesłusznie bo to, co w dzień jest pretensjonalne do bólu, nocą może przerażać.
Ocena: Fajne, okultystyczne porno, 2 na 10.
Chromatics
Do tego namiotu przyszli ludzie, którzy uwielbiają Ryana Goslinga, znanego bohatera internetowego feminizującego mema oraz podobno aktora. Wchodząc w świat muzyki Chromatics, na czas Off Festivalu umieszczonego na Scenie Trójki, usłyszałem parę razy słowo „Drive”. W moim przypadku to było raczej „drive carefully” niż „drives me crazy”, bo zespół gra muzykę prostą, nienarzucającą się i ugruntowaną w stylistyce wcale niemłodej i nieoryginalnej. Co nie znaczy, że było źle. Nie trzeba przecież wymyślać nowego gatunku, aby zaskarbić sobie sympatię odbiorców. Wystarczy zrobić piosenkę do filmu z boskim Ryanem Goslingiem. Brzmi to jakbym próbował być złośliwy, ale zapewniam, że to nie komentarz odnośnie jakości koncertu, czy samej muzyki Chromatics, bo ta była wysoka.
Ocena: Piękne brzmienie, niektórzy płakali, 4 na 10
King Creosote & Jon Hopkins z przejściem na: Charles Bradley and His Extraordinaires
Przed kolejnym koncertem zaliczyliśmy zamułkę przy świątyni converse’a, którą ustawiono z boku Sceny Leśnej (w drewnianej budzie wywieszono relikwie w postaci butów i koszulek ze świętymi ikonami – butami). Z tego miejsca dało się posłuchać Death In Vegas – koncert całkiem przyjemny, hipnotyczny, ale z racji lokalizacji bocznej wydawał się trochę nieobecny i odległy. W pobliskim namiocie miało odbyć się „połączenie folku z eksperymentalną elektroniką” (w zasadzie na Offie wszystko jest „eksperymentalne”). Podczas tego procesu można było odpocząć, usiąść, przysnąć. Elektroniki niestety nie było, więc po paru piosenkach na gitarę i pianino udałem się w stronę sceny otwartej, gdzie, jak się okazało, działa się prawdziwa magia z innej epoki.
Magia to może złe określenie, bo był to raczej obrządek religijny z Charlesem Bradley’em w roli afroamerykańskiego, gospelopopowego kaznodziei. Łatwo wziąć go za pretensjonalnego i naiwnego. Na przykład, w podzięce za żywiołowe reakcje Bradley powiedział: „Daliście mi nadzieję, daliście mi siłę, daliście mi miłość”. Po czym przyklęknął na jedno kolano i dodał: „Przysięgam, że jeśli miałbym poświęcić resztę mojego życia, zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby tę miłość zwrócić Wam”. Śmieszne, prawda? Z bliska gość był jednak niezwykle autentyczny, prawdziwy, rozemocjonowany i zachwycający. Na jego twarzy malowały się emocje, z gardła wydobywał się jamesobrownowy wrzask, potęgowany tylko chwytliwymi aranżacjami. Prawdziwa, ukryta gwiazda i przedstawiciel zagrożonego gatunku. Dobrze, że offowa publiczność się nim zaopiekowała.
Ocena: (1) King Creosote & Jon Hopkins: Można było pospać, fajnie!, 2 na 10 | (2) Charles Bradley: Pretensjonalny kaznodzieja z Ameryki naucza o miłości, 7 na 10.
Metronomy
W przypadku tego koncertu nie będzie za wiele o muzyce. Zresztą, po lekturze powyższych recenzji pewnie domyśliliście się już, że nie mam o niej bladego pojęcia i tak naprawdę w ogól mnie nie interesuje. Skupmy się więc na tym, co najważniejsze – miało być show i było. Wszystko przygotowane do ostatniego detalu. Ekrany z animacjami, kostiumy, odpowiednie wejście i zejście (ze sceny, na szczęście nikt nie umarł) – nie ma się do czego przyczepić. Na mnie szczególne wrażenie zrobiło to, że frontman kapeli jest tłem dla swoich kolegów: ultra profesjonalnie bujającego biodrami i uśmiechającego się do kamery basisty; niezbyt eksponowanej, ale charyzmatycznej perkusistki; oraz jednoosobowego performera scenicznego w postaci keyboardzisty i gitarzysty wspierającego w jednej osobie. Nie miało wielkiego znaczenia, co gra ta czwórka, bo wystarczała sama ich obecność na scenie.
Ocena: Parę razy poruszyłem głową do rytmu, genialne, 5 na 10.
Jeżeli jesteście managerami powyższych zespół lub, co gorsza, ich członkami i członkiniami, nie bierzcie sobie do serca druzgoczących ocen. Przyznaję je tylko w jednym, wybitnie nieprofesjonalnym celu – aby stworzyć możliwość ocenienia znacznie wyżej zespołów, które lubię (większość z nich dopiero zagra). Osoby, które przeczytały każdy z opisów wiedzą doskonale, że bawiłem się świetnie na każdym koncercie, a same noty są tylko wygłupem. Udowodnię to oceniając tekst który właśnie czytacie (metarecenzja): „to zdecydowanie najgłupsze podsumowanie pierwszego dnia Off Festivau, jakie czytałem, 9 na 10”. Do zobaczenia jutro i pojutrze.