Muzyczne podsumowanie roku 2021 - najlepsze albumy!
Recenzja płyty Silver Snakes - Death and the Moon. Coś nowego dla fanów Nine Inch Nails
Od lat to samo. Recenzja płyty The Prodigy - No Tourists
Recenzja płyty Basta. Nosowska tańczy, a ja razem z nią
Prodigy - The Fat of the Land. 20 lat minęło...
Blast from the Past, czyli Far Cry 3: Blood Dragon
Muzycy w lockdownie byli płodni, sporo dobrego materiału pojawiło się przez ostatnie 1,5 roku. 2021 obfitował w nowości, ale żaden tegoroczny album nie wywalił mnie na orbitę, więc nie będzie tym razem "albumu roku", a będą "najlepsze albumy roku". Wybrałem 10 płyt spośród kilkudziesięciu przesłuchanych, a ich gatunkowa rozpiętość to wszystko między metalem, rockiem, elektroniką, alternatywą, popem i jazzem. Dla każdego coś będzie. Tak myślę. Zapraszam!
Kolejność ułożenia moich najlepszych albumów nie ma znaczenia. Oto TOP 10 2021!
Tu miała pojawić się recenzja solidnego brytyjskiego post-punku (czyli na nasze: rocka granego przez niegdysiejszego punka) tworzonego przez Franka Cartera, ale plan został zmieniony, bo zupełnie przypadkiem na mym radarze pojawił się zespół Silver Snakes. Ten wywodzący się z Los Angeles kwartet (na scenie jest ich czterech, ale tak naprawdę SS to dziecko jednego faceta, Alexa Estrady) właśnie wydał swój czwarty album zatytułowany Death and the Moon, a ja momentalnie utonąłem w jego industrialnej głębi i postanowiłem się tym przeżyciem podzielić.
Silver Snakes zaczynali jako miły rockowy zespół, by na kolejnych dwóch płytach nabrać ciężaru i rozszerzyć swój muzyczny arsenał. Ale dopiero EPka z 2017, na której jest fajny cover utworu Come Undone, zrobiła się elektroniczna, kanciasta, syntetyczna i jednocześnie niepozbawiona swoistego garażowego pazura. W końcu przyszedł czas na nowy longplej, który ciężkimi buciorami włazi do bajora stworzonego przez Nine Inch Nails, a potem pogłębionego przez grupy Filter i Stabbing Westward, z dodatkiem współczesnego Gary'ego Numana. Wielce pozytywna niespodzianka!
Jakie The Prodigy jest, każdy wie. Głośne, basowe, dynamiczne i szalone. W latach 90-tych brytyjski zespół rozwalił scenę muzyki elektronicznej i szybko stał się synonimem ambitnego podkładu dźwiękowego do każdej szanującej się imprezy (a The Fat of the Land to do dziś jeden z najlepszych albumów w ogóle). W 2009 roku Liam Howlett i koledzy zaliczyli taki porządny powrót po kruchym okresie na przełomie wieków ii wraz z albumem Invaders Must Die pokazali się z dobrej strony. W 2015 roku zrobili to samo, tylko wyszło im dłuższe i równie solidne coś (The Day is My Enemy). No i teraz znowu. No Tourists to album-ksero - część trzecia Invaders, i jednocześnie część druga The Day. Czy to dobrze?
10 nowych utworów, 37 minut muzyki, zero opierdzielania się. Nowe Prodigy zasuwa jak dobrze naoliwiona rave'owa, big beatowa, drum'n'bassowa maszyneria i udowadnia, że w tym gatunku lata 90-te mają się dobrze i nigdy nie znikną. Od pierwszego singla, otwierającego cały album kawałka Need Some1, wiadomo, czego oczekiwać i dokładnie to dostajemy.
ALE.
Mam takie wrażenie, że każdy tekst o "nowej" Nosowskiej trzeba zacząć nakreślając obecną kondycję artystki - wspomnieć o gorzkich, ale zabawnych filmikach na Instagramie, zbudowanej na ich podstawie książce, o zawieszeniu działalności grupy Hey i ogromnych zmianach w prywatnym życiu wokalistki. I ja to rozumiem - przecież wszystko to bezpośrednio wpłynęło na kształt i brzmienie płyty Basta. A gdyby tak spróbować się od tego odciąć i napisać o krążku jako niezależnym muzycznym bycie?
Basta to siódmy solowy album Katarzyny Nosowskiej, na który fani czekać musieli ponad 7 lat. Wszystkie wydawnictwa sygnowane samym nazwiskiem wokalistki dosyć grubą kreską odcinały się od stylu Heya. Macierzysta formacja to rock, a później szeroko pojęta alternatywa, ale nadal mocno zakorzeniona w świecie gitar i perkusji. Nosowska zaś elektroniką stoi - z czasem te jasne różnice nieco się zatarły (płyty Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy! Heya i UniSexBlues oraz Osiecka Nosowskiej leżały całkiem blisko siebie), ale Basta mówi jasno - jestem tak inna, jak to tylko możliwe, a wyraźny, syntetyczny rytm jest sednem mego brzmienia.
30 czerwca 1997 roku na muzycznym rynku pojawiło się dzieło, które zatrzęsło posadami tego, co wówczas było znane jako muzyka popularna. Album The Fat of the Land grupy The Prodigy (na potrzeby tego wydania nazwa zgubiła "the") stał dosyć daleko od gatunków, z którymi kojarzono tę markę. Big beat? Rave? Techno? Jasne, to tam było, gdzieś w środku, ale to organiczność żywych instrumentów i gościnne występy sprawiły, że ta płyta to coś dużo większego i lepszego, niż mogło się wydawać. Prawdziwa elektroniczna alternatywa!
W połowie lat 90-tych mainstreamowy rock pomału dogorywał. Grunge się wyczerpał, a nowa fala ciężkiego grania, z nu-metalem na czele, dopiero raczkowała. Rynek potrzebował czegoś nowego, atrakcyjnego, co zbudowałoby pomost między muzycznym podziemiem a szczytami list przebojów. W 1992 roku parkiety dostały świetne Experience, za pomocą którego Liam Howlett czarował fanów rave i jungle. W 1994 roku Music for the Jilted Generation dodało jeszcze tłustsze rytmy okraszone okazjonalną gitarą. Ewolucja osiągnęła szczyt w 1997 roku - wtedy zadebiutowało dzieło niemal kompletne, muzyczne ciasto wyrastające z najlepszych składników, będące więcej niż tylko sumą części składowych.
„No doc. Paintings of crying clowns and dogs playing poker... those are incredible. What I did? That's just the job. “
Ta gra jest wybitna. Tekst powinien skończyć się już po pierwszym zdaniu, ale chyba nie mogę tego tak zostawić. Blood Dragon jest niczym kojący balsam, który wlewa się w dusze ludzką, oczyszczając ją z wszelkich trosk i pragnień. Lata osiemdziesiąte były całkiem specyficznym czasem w historii kina, gier i popkultury. Niewiarygodne i abstrakcyjne pomysły, nieustanne puszczanie oka do widza, korporacyjny pesymizm ( niech żyje Running Man!), nuklearny holokaust wiszący w powietrzu, przerysowany kult męskości i wizualna elektro stylistyka wymieszana z robotami. Zresztą wolę Was odesłać do wybitnego tekstu Maurycego, gdzie odnajdziecie wszystko czego potrzebujecie.
Gdy fsm rzucił temat „Znany wykonawca, którego tylko jednej płyty słucham” od razu wiedziałem o czym napisać – o Nirvanie i jej wybitnym krążku MTV Unplugged in New York. Niestety taki tekst jakiś czas temu już popełniłem, więc bez sensu byłoby to powielać. Moim następnym strzałem był tekst o… U2. Płyta Zooropa jest dla mnie ich szczytowym osiągnięciem, reszty (chociaż mam w domu kolekcjonerkę Achtung Baby) nie mogę po prostu strawić. Wciąż nie miałem takiego zespołu, a termin oddania tekstu zbliżał się nieubłaganie. W końcu wymyśliłem. Oto Daft Punk i ich Random Access Memories.
Lubię, kiedy muzyka przywołuje pewne obrazy. Kiedy jestem w stanie dopasować dany kawałek do sytuacji czy miejsca, dzięki czemu w mojej głowie tworzy się niezwykle klimatyczna wizja. Z tego powodu zdarzy mi się słuchać piosenek, które średnio trafiają w gust moich znajomych (vide Number 24 w wykonaniu Polly Scattergood). Jedną z artystek, która świetnie trafia swoją muzyką w moje wyobrażenia, jest tytułowa Emika, którą znalazłem przeglądając półki wyprzedażowe niedalekiego Media-Markt.
Uwielbiam, gdy w filmach bądź grach mamy do czynienia z umiejętnie dopasowaną muzyką elektroniczną. Z kolei rzygać mi się chce, gdy słyszę pompatyczną ścieżkę dźwiękową, zaś twórca próbuje być kolejnym Hansem Zimmerem. Sprawdźcie 10 najlepszych soundtracków z muzyką elektroniczną!
Chłopaku! Dziewczyno! Jest nowy (prawie) zespół na rynku! Zainteresuj się! Zanim jednak przeczytasz, co mam do napisania o debiutanckim longplayu grupy How to destroy angels, wiedz to: HTDA to grupa współ-założona przez Trenta Reznora z Nine Inch Nails, a ja mam trudny do opanowania tryb fanbojstwa, jeśli chodzi o tego pana, więc dokądkolwiek zaprowadzi mnie ten tekst, odejmij mniej więcej pół punktu ekscytacji od końcowego rezultatu, a będzie dobrze. Zapraszam zatem do przeczytania o co chodzi w albumie Welcome oblivion, który na półki sklepowe ma trafić w poniedziałek.