Znacie to uczucie podczas sezonu wyborów prezydenckich bądź parlamentarnych, gdy boicie się nawet otworzyć mielonkę harcerską, bo istnieje promil szansy, że wyskoczy z niej jakiś polityk albo slogan wyborczy? Gracze za oceanem mają jeszcze gorzej - nie mogą nawet spokojnie pograć bez natknięcia się na kampanię prezydencką.
Jak donoszą gamepolitics oraz adweek, sztab wyborczy Baracka Obamy, zadowolony z wyników, jakie przyniosła reklama w grach (m.in. w Burnout i NFS) podczas poprzedniego starcia o najważniejszy urząd w Stanach (a być może i na świecie), postanowił uderzyć z jeszcze większą siłą i skierować swoje prawdy objawione do (tu cytat): "Młodych, modnych i prężnych ludzi". Do takowego grona PRowcy prezydenta zaliczają miłośników gier sportowych od EA, zwłaszcza Maddena (który w Stanach sprzedaje się w czterdziestu miliardach sztuk, zaś w Europie dodawany jest za darmo do bułek z serem na dworcach) oraz użytkowników urządzeń mobilnych pykających w wydane przez EA wersje Tetrisa, Statków i Scrabble.
Co ciekawe, według badań przeprowadzonych przez Elektroników podczas ostatniej kampanii w grach video, pozytywne odczucia wyborców w stosunku do kandydata zaprezentowanego w ich ulubionym tytule wzrastają o 120% i sprawiają, że 50% odbiorców takowej reklamy jest bardziej chętna do oddania głosu na takowego polityka.
W naszym kraju podobna akcja zostałaby prawdopodobnie zbyta śmiechem. Ale u nas wciąż pokutuje przeświadczenie, że statystyczny gracz nie ma jeszcze czynnego prawa wyborczego. Natomiast spin doctorzy w USA zdają sobie sprawę z siły oddziaływania elektronicznej rozrywki na świadomość ogółu.
Z drugiej strony jednak cieszy mnie, że nasz ulubiony sposób marnowania czasu jest traktowany przez polityków po macoszemu - grając mogę uciec od wszechobecnego wciskania wyborczych kiełbas w każdym innym medium.