Comic-Con Epizod V: Fani kontratakują - tak brzmi pełny polski tytuł filmu Morgana Spurlocka. W oryginale jest to Episode IV: A Fan's Hope, ale (jeśli wierzyć komentarzom na Filmwebie) pan reżyser uznał naszą wersję za dobrą, a może nawet i mającą więcej sensu, niż jego pierwotny zamysł. A skoro mamy sprawę tytułu za sobą, to możemy przejść do sedna. Comic-Con jako zjawisko wydaje się być fajny. Film Spurlocka jest fajny. "Fajny" to chyba słowo klucz w przypadku opisywania tej produkcji. Niby bardzo letnie, jeśli chodzi o temperaturę emocji, ale strasznie pasujące.
Comic-Con okiem Morgana Spurlocka to historyjka prosta, dosyć ...hm... jednostronna (choć pokazana z kilku perspektyw) i generalnie bardzo pozytywna. Po seansie ma się wielka ochotę pojechać do San Diego i uczestniczyć w konwencie razem z tysiącami pasjonatów z całych Stanów, a może i całego świata. Comic-Con okiem kamery jest wielki, barwny, pełen radości i entuzjazmu. Dwie "mroczniejsze" strony konwentu - finansowa i fakt, że coraz mniej w Comic-Conie jest komiksów - są zarysowane delikatnie.
Spurlock przede wszystkim śledzi losy kilku przyjezdnych. Mamy dwóch aspirujących do pracy w dużym wydawnictwie rysowników, mamy zakochaną młodą parę, mamy dosyć wiekowego szefa sklepu z komiksami, który chce sprzedać swojego białego kruka (pierwszy zeszyt Red Raven wart około pół miliona dolarów), mamy dziewczynę od kostiumów i mamy kolekcjonera. Każdemu z nich reżyser poświęca kilkanaście minut czasu ekranowego, przeplatając ich wątki wypowiedziami twórców (ujrzycie Franka Millera, Paula Dini, Kevina Smitha, Jossa Whedona i oczywiście Stana Lee i sporo innych sław) i obrazkami z wypełnionych kolorowymi postaciami miasta i hal.
Całość ogląda się dobrze, tempo jest sprawne, a bohaterowie bardzo sympatyczni (choć - tu wkrada sie stereotyp - żadna z postaci nie może uchodzić za bardzo atrakcyjną czy przystojną). Generalnie wszystkie wątki są nacechowane optymistycznie (tylko jeden z rysowników nie daje sobie do końca rady z obranym przedsięwzięciem), a jeden to wręcz historia sukcesu i prostej drogi do gwiazd. A kto nie będzie kibicował zębatemu nerdowi i jego azjatyckiej dziewczynie, ten nie ma serca. Cała fantastyczna szóstka ma inne powody, dla których przyjechali na Comic-Con i w świetny sposób pokazują, że ten najsłynniejszy chyba konwent dla miłośników s-f, fantastyki, gier, filmów i komiksów to coś więcej, niż wielka impreza, na której można kupić figurkę i uścisnąć dłoń znanemu aktorowi. To miejsce kultowe, Woodstock dla nerdów/geeków, cztery dni, na które wielu ludzi czeka przez cały rok. Większość wypowiadających się przed kamerą ekspertów zgodnie twierdzi, że popkultura zmienia się błyskawicznie i niegdyś mały zlot fanów komiksu jest teraz jedną z najważniejszych filmowo-growo-komiksowych imprez na świecie. Wytwórnie bardzo starają się, by mieć co pokazać, a publika się z tego faktu niezmiernie cieszy.
Cieszy się też widz, bo Comic-Con Epizod V to niezwykle sprawna rzemieślnicza robota przyprószona fanatyzmem twórców i odbiorców. Trochę sobie myślę, że ten konwent to samograj - nie trzeba talentu Morgana Spurlocka (mówcie, co chcecie, ale Super Size Me jest świetnym dokumentem), by nakręcić taki film. Wszystko dzieje się samo, wystarczy wiedzieć, na kogo/co skierować obiektyw. Ale to Spurlock go nakręcił i przez to też jest tak fajny, jak jego film. Do tego bohaterowie są fajni, gwiazdy są fajne, San Diego jest fajne, konwent jest fajny. Fajnie. Kiedyś tam pojadę.
PS ciekawe, jak łatwo byłoby nakręcić materiał przedstawiający CC jako wylęgarnię psychopatów i no-life'ów; stworzyć film jednoznacznie negatywny...