Mało kto z was kojarzy Davida Ayera, więc na wstępie drobny wykład. Ayer to dla mnie jeden z ciekawszych reżyserów współczesnego kina dramatyczno-sensacyjnego. Nie tworzy dużo, ale jak już coś zrobi to zagłębiam się w temat kilkukrotnie, bo jego styl po prostu do mnie przemawia i kojarzy się z fascynacją kinem policyjnym z lat 70 i 80 ubiegłego wieku. Ayer ma tą zaletę, że swoje historie umiejscawia w Los Angeles, które jest miastem „nie do zdarcia” jeśli chce się opowiedzieć o problemie przestępczości oraz wyborach moralnych. Na przestrzeni ostatnich kilkunastu lat takich obrazów pojawiło się co najmniej kilka – Gorączka oraz Zakładnik Michaela Manna, serial Dexter, Dzień Próby Antony'ego Fuqua, czy Ciężkie czasy.
Przy dwóch ostatnich tytułach palce maczał właśnie Ayer – raz jako scenarzysta, a potem już jako reżyser. Bez względu na realny wkład tego artysty w ostateczny efekt, da się odczuć w tych filmach próbę przesiąknięcia do przerażającego na swój sposób organizmu Miasta Aniołów. Turystyka w LA praktycznie nie istnieje (nie mają oni ani kopca Kościuszki ani odpowiednika Wawelu), ale specyfika społeczności, rozkład ulic, światła, multi-kulti powodują, że oko kamery kocha filmować ten mały świat. Jakkolwiek z lotu ptaka nie budzi on większych emocji, tak od środka ma więcej kolorów niż niejeden cyrk.
Wspomniałem o Ciężkich czasach. Polecam wam ten film. Stawiam go jako wizytówkę twórczości Ayera. Strasznie niedocenione i pominięte przez krytyków dzieło (ledwie 48% w serwisie RottenTomatoes – żenuła!) z megafrustracką i przez to genialną rolą Christiana Bale'a (naprawdę czapki z głów, powinien za nią dostać Oskara). Ciężkie czasy to kompendium wiedzy o tym mieście i jego problemach. Rosnące bezrobocie, napływ imigrantów, odpływ ludzi z talentami, kokaina i trawa na każdym rogu – to wszystko widzimy my i widzi Bale, który chodzi naładowany jakby opił się Red Bulla. Ayer nie cierpi kompromisów i kocha pływać w oceanie, w którym się zresztą wychował. Agresywna, pozbawiona artystycznego nadęcia i sztucznych ozdobników robota.
Bogowie ulicy mają w sobie wszystko, do czego przyzwyczaił mnie Ayer i jednocześnie kilka rzeczy, których nie spodziewałbym się po tak (zdawało mi się do tej pory) klasycznie podchodzącym do sprawy fachowcu. Do wad jeszcze powrócę, więc skupię się na kilku zasadniczych zaletach „ayeryzmu”. Jest Los Angeles? Jest. Są problemy społeczne? Są. Jest realizm? Jak najbardziej. Autor odrobił zadanie domowe na 5+ i ponownie mnie kupił swoją wizją. Bogowie ulicy są najbardziej policyjnym filmem ostatnich lat, przy czym nie jest to ani propagandówka sfinansowana z budżetu miasta, ani tani hołd. To czystej krwi dramat wymieszany z paradokumentem, który przedstawia codzienny hardkor z jakim zmagają się funkcjonariusze. Proste? Oczywiście, ale to naprawdę działa.
Rezultat jest o tyle ciekawy, że obraz Ayera nie ma jako-takiej fabuły. Pierwsze kilkanaście minut to przebitki z akcji interwencyjnych (m.in. świetna scena z poszukiwaniem zaginionych dzieci) oraz biurokratycznej szarzyzny. Wiadomo, papierki trzeba podpisywać, a raporty przełożonych słuchać na amen, bo inaczej gehenna. Ale Ayer nie zapomina o typowej ekspozycji. Początek historii nakręca świetny kawałek Public Enemy – Harder than you think, w tym rytmie na ulice wyjeżdżają swoim batmobilem obaj bohaterowie i zaczyna się jazda.
To co spotykają w obskrónych zakamarkach Los Angeles panowie Taylor oraz Zavala to codzienność. Liczne problemy, kłótnie, niesnaski wśród mieszkańców biednych dzielnic. Nawet najprostsze konflikty są mocno zagmatwane, a policjanci podchodzą do ich rozwiązywania lajtowo, nierzadko oryginalnie (czyt. solówka na gołe pięści). Bogowie ulicy bardzo dokładnie inwigilują realia afro-latyno-biedoty, ale nie wysuwają konkretnych wniosków, nie pchają się na polityczny afisz. To pewnego rodzaju fascynacja zróżnicowaniem kulturowym, pokaz społecznych zależności oraz charakteru lokacji. Mann w Zakładniku zawarł kilka niewiele wnoszących do fabuły momentów podkreślających wyjątkowość miasta. Ayer wchodzi z butem prosto do domów.
Warto zaznaczyć, że film bardzo płynnie przechodzi z mechanicznej, paradokumentalnej formy do normalnego, policyjnego dramatu kręconego po Bożemu. Jest to po części skutek dodania do fabuły wątków rodzinnych, które w bardzo fajny sposób definiują obu funkcjonariuszy. Tych kolesi nie sposób nie lubić, są naturalni, nieprzerysowani, podchodzą do obowiązków z odpowiednim profesjonalizmem. Gyllenhall i Pena przeszli wielomiesięczne szkolenie policyjne i to na ekranie widać.
Dlaczego więc Bogowie ulicy nie są filmem na poziomie Ciężkich czasów? Po pierwsze, youtubowy charakter obrazu nie jest zbyt przekonujący. Montaż bardzo dynamiczny, miejscami potwornie irytuje. Dotyczy to zwłaszcza fragmentów, które kręcone są z nawet najbardziej wymyślnych perspektyw (np. lufa strzelby). Z informacji zawartych na IMDB można wyczytać, że w ruch poszły m.in. ogólnodostępne kamerki GoPro, ale jest to moim zdaniem sprzęt do sportowych zastosowań. Do tego stylu można jednak przywyknąć, niektórych taki wizualny rollercoaster bez wybuchów na pewno będzie kręcić. Nie mogę jednak odżałować, że finał historii Zavali oraz Taylora śmierdzi zgniłym kompromisem. Gdyby Bogowie ulicy skończyli się 2 minuty wcześniej, dałbym oczko więcej. Nie zmienia to faktu, że najnowszy obraz Ayera jest produkcją bardzo udaną i interesującą. Dla dużych chłopców rzecz jasna.
OCENA 7/10