Koszmarne wspomnienia dobrej gry - sakora - 10 lutego 2013

Koszmarne wspomnienia dobrej gry

Są gry, które wspominam z zamyśleniem. Wiem, że warto było je przejść. Poznać historię, poczuć ich klimat, pokonać przeciwników. Jednak nigdy więcej nie mam zamiaru ich przejść. Były dobre, nawet niebagatelne, ale nie sięgnę po nie ponownie, gdyż z różnych powodów nie mam się zamiaru znowu z nimi mierzyć. Jednak mimo to złego słowa o nich nie powiem. Są ponad frustracją.

Gier doprowadzających do szewskiej pasji jest potwornie dużo. Najczęściej kończą w kącie, koszu lub pod komendą delete. Czasami męczymy się z nimi tylko po to, żeby je skończyć. Przyda się trofeum, żal wydanych pieniędzy lub nie mamy po prostu w co innego grać. Jednak są tytuły, które pochłaniają bez reszty tak bardzo, że nie zauważamy jak bardzo nas męczą, aż nie zobaczymy napisów końcowych, aż opadnie napięcie, a my odetchniemy i stwierdzimy, że trudno było, ale warto.

Na fali popularności filmów o X-Men, powstała powiązana z nią bardzo luźno X2: Wolverine's Revenge. Opowieść o Loganie od chwili, kiedy został powiązany z Projektem X. Początkowo pokonując kolejne poziomy i hordy przeciwników nie zdajemy sobie sprawy z czym przyjdzie nam się zmierzyć. Dla osób takich jak ja, znających poza filmem także komiksowe korzenie historii jest ona bardzo wciągająca. Pozwala w wielu momentach sięgnąć emocjonalnie do postaci zaszczutego, zezwierzęciałego Wolverine'a i wraz z nim brnąć przez trudności.
Potyczki z pojedynczymi przeciwnikami to przyjemność, w przypadku kilku trzeba dobrze używać dostępnych kombinacji ciosów oraz zmysłów. Jednym razem możemy hałasować, innym pozostać niezauważonym. Jednak wyjście z tajnego kompleksu to dopiero początek. Szczególnie że łatwo nie jest, a zginąć można błyskawicznie.
Na drodze stanie nam plejada złoczyńców ze stajni Marvela, Juggernaut, Sabretooth czy Magneto to tylko kilka z postaci. Jednak kto skończył tę grę, może z przyjemnością powiedzieć, że to było coś. Szczególnie w kontekście walki z Magneto.

Z innej zupełnie strony dała się poznać wydana na PS2 Battlestar Galactica. Gra wyprodukowana na licencji oryginalnego serialu przeszła bez większego echa. Porządna, nieźle pomyślana fabularnie, rozgrywająca się wiele lat przed oryginalną serią. Bardzo ładna jak na możliwości graficzne konsoli, nierażąca nawet dzisiaj.
Zawsze lubiłem wszelkiej maści gry rozgrywające się w kosmosie, zarówno strategie, jak i wszelkiej maści symulatory i shootery. Nieraz zatrzymywałem się w grze tylko po to, żeby podziwiać gwiezdne widoki, piękne mgławice lub przelatujące niedaleko formacje statków. Niestety nic z tego nie było mi dane zobaczyć w Battlestar Galactica, gdyż mimo obecności tych elementów, najmniejsza nieuwaga groziła katastrofą. Gra ciskała brutalnie w gracza kolejne cele misji z prędkością turbolasera, karała za zły wybór statku już przy pierwszej potyczce i wymuszała używanie coraz wymyślniejszych manewrów.Jednak była urzekająca, ale nigdy więcej nie usiądę za sterami Vipera, gdzyż kolejne użycie dopalaczy przy obracaniu myśliwca o 180 stopni na pełnym dopalaczu, przy ciągłym ogniu wroga daje satysfakcję, jeśli się uda. Jeśli źle wykonamy manewr, jakikolwiek, skończymy jako kosmiczny złom.

Długo zwlekałem, żeby zmierzyć się z Ridge Racer Unbounded. Poprzednie odsłony serii miały wyraźny charakter, którego nie potrafiłem odnaleźć na zajawkach tej odsłony. Bardziej przypominało to podróbkę Burnouta, niż grę spod szyldu Reiko Nagase. Tutaj jej nie spotkamy. Gra chciała wyraźnie odświeżyć serię, wypchnąć ją poza hardcorowych fanów, cóż, chciała.
Model jazdy daje radę, daje się wyraźnie wyczuć różnice pomiędzy poszczególnymi wozami, trasy są całkiem sprytnie pomyślane. Tylko dlaczego samochody z gorszymi charakterystykami zawsze są ode mnie szybsze, nawet jeśli pędzę na pełnym gazie w najszybszym aucie w grupie na pełnym dopalaczu? Nie wiem. Czasami przyjdzie nam kogoś zezłomować, rozwalić kilka budynków na trasie tylko po to, żeby dotrzeć do mety w drugiej połowie stawki. Jednym razem dominuje się wyścig w pierwszym podejściu, innym razem podchodzi się do wyścigu n-razy.
Gra nie wybacza błędów. Zamiast skupiać się tylko na jeździe, pozwala demolować miasto, chociaż niektóre skróty są przydatne. Jazda jest bardzo przyjemna, dająca wiele satysfakcji z wygranych i radości z udanych przepychanek, jednak jeśli ktoś jeszcze raz powie mi, że mam tam jeszcze raz pojechać...

Mógłbym podać jeszcze kilka podobnych gier, jednak najlepiej w schemat dobrej gry, której nie chcę przechodzić ponownie wpisują się te trzy. Złego słowa o tych grach nie powiem. Maja swoją klasę. Dają wiele radości podczas przechodzenia, i tyle samo frustracji. Jednak całość wypada lepiej, niż narzekanie na nie. Czasami tak mam, nie tylko z tymi trzema pozycjami, że kończąc grę wiem, że nie sięgnę po nią ponownie. Nie dlatego, że była zła, ale dlatego, że nie da się ponownie jej w pełni doznać. Nieważne, jak by była dobra, każda ponowne podejście nie będzie miało już tej magii. Ani tej frustracji, cisnącej jak wariat do przodu... Nie macie też tak czasami, że doświadczyliście czegoś fajnego, ale nie chcecie tego więcej?

     

     

Śledź mnie na Twitterze!

     

sakora
10 lutego 2013 - 20:05