Nie znam się na komiksach... - sakora - 3 kwietnia 2013

Nie znam się na komiksach...

Wolę mówić, że nie znam się na komiksach, tak jest bezpieczniej. Przyznaję jednak, że bardzo lubię tę formę rozrywki i jakby na to nie patrzeć, sztuki. Potrafię odróżnić komiks europejski, amerykański i azjatycki. Wydaje mi się, że potrafię zrozumieć sztukę, chociaż nie każdą i nie zawsze. Wiem jednak, kiedy mam do czynienia z dobrą historią, kiedy ktoś rzeczywiście chce coś przekazać innym, a nie wykorzystać popularne medium do nieudolnego wygłoszenia miałkiego i pustego przekazu. Jestem też jednym z tych, którzy bez ogródek mówią, nawiązując do serialu dokumentalnego wyświetlanego w latach 90 XX wieku, że komiks jest dziewiątą sztuką wyzwoloną, a idąc dalej tym tropem, gry video są dziesiątą. Jednak to zupełnie inna historia.

Wychowałem się na komiksach Marvela i DC wydawanych przez lata przez TM-Semic. Sięgałem po Komiks - Fantastykę, poznając, czym jest komiks w wydaniu europejskim. Śledziłem przygody Kajka i Kokosza oraz Tytusa. Podążałem śladami Hugo i marzyłem o zabawie z dziećmi na tajemniczej wyspie. Z wypiekami na twarzy śledziłem losy Thorgala i wiele, wiele innych... Czytałem wiele różnych innych wydawnictw, począwszy od KAW, przez Orbitę, Egmont i tych mniejszych, o których czasami już słuch zaginał, proponujących starsze i nowsze historie z rynku polskiego i zagranicznego. Z czasem sięgnąłem po mangę, a każdy wyjazd za granicę oznaczał kolejne inwestycje w rozbudowę kolekcji wszelkiej maści. Chłonąłem je wszystkie przez lata, dobrze się przy tym bawiąc i mozolnie ucząc się odróżniać te dobre od tych złych. Te lekkie od tych przyciężkawych. Te, które warto znać od tych, do których lepiej się nie przyznawać.

 

Pamiętam rzeczywisty niepokój emanujący z Ostatnich Łowów Kravena. Pamiętam początkowe niezrozumienie niektórych miejsc przy lekturze Sznynkielu, a także niesamowitość Rorka, czy bezkompromisowość Funkyego Kovala oraz jedne z moich ulubionych, sięgających do paleoastronautyki, dramatyczne losy Ais. Przez lata przez moje ręce przewinęło się wiele, wiele pozycji. Były to zarówno przygody Asterixa, jak i Kaczory Donaldy, jak i te, po które sięgałem później, jak Drapieżcy, XIII czy Pielgrzym. Nie byłem w stanie kupić wszystkich komiksów, nie dało się także wszystkich pożyczyć, nie dało się nigdy ogarnąć wszystkich ukazujących się tytułów, jednak sama forma opowieści obrazkowej niezmiernie przyciągała. Dlatego też sięgałem po nią w każdy możliwy sposób.

 

Nieważne, czy były to jednorazowe, albumowe historie przygotowywane przez ich autorów przez długie lata, wyśrubowane w formie i przekazie, czy cyklicznie wydawane serie tworzone przez wielu autorów. Nieważne jak je nazwano, czy była to opowieść obrazkowa, czy też powieść graficzna zawsze przyciągała, była jednak sztuką dostępną na wyciągnięcie ręki. Nieco mnie ten podział na rodzaje powieści i opowieści mierzi, jednak wyznawcy komiksów, w odróżnieniu od czytelników komiksów nigdy nie pozwolą, aby te terminy się zmieszały. Nie zmienia to jednak faktu, że i jeden rodzaj historii i drugi nie zawsze będzie się mieścić w tych definicjach. Jest to tak samo, jak z książkami, uznawanymi za sztukę, gdzie znajdziemy prawdziwe arcydzieła, jak i też grafomańskie wybryki. Tak samo ma się sprawa z malarstwem czy grafiką, gdzie znajdziemy bezsprzeczne i niepodważalne arcydzieła, jak i po prostu bohomazy. Pomijając kwestię, do kogo poszczególne dzieła i twory są adresowane, pomijając kwestię rozumienia i niezrozumienia sztuki, jak nazwać naprawdę zły komiks, który jednak od czasu do czasu się spotyka? Grafomańskim bohomazem?

 

Przeglądając kolejne komiksy przed zakupem, nieraz trafiałem na nieznanych mi autorów i nieznane tytuły. Jedne z nich były interesujące, inne w zecydowanej mniejszości okazywały się prawdziwymi perełkami, jednak wśród nich zdarzały się i takie, które rzeczywiście zasługiwały na nazwanie grafomańskim bohomazem. Przez lata sam nauczyłem się trochę rysować, nadal wprawiam się w pisaniu, ale nadal nie potrafię zrozumieć pewnych wydawnictw i proponowanych przez nie pozycji. Trudno nawet nimi zaprzątać sobie pamięć. Udziwnionych, trudnych, a czasami wręcz niemożliwych w odbiorze. Rysowanych tak, jakby powstały na kolanie w nocnym tramwaju na linii, gdzie od półwiecza nie wymieniano pokrzywionych torów. Napisanych tak, jakby zaćmienie poimprezowe autora wmawiało mu, że to, co tworzy, jest kwintesencją egzystencji, a nie bełkotem. Takie pozycje lądowały z powrotem na półce. Do dziś nie potrafię zrozumieć ich istnienia, ale jak wspomniałem wcześniej, wydaje mi się, że potrafię zrozumieć sztukę. Jednak nie zawsze to, co jest sztuką dla jednych, będzie nią dla innych. 

 

Przypomina mi to sytuację z galeriami sztuki malarskiej i inwestycjami w młodych artystów, którzy za wiele lat mają być nowymi Warholami czy Kossakami. Nikt gwarancji nie da, jednak przy dobrym marketingu, mocnej sile przekonywania i odpowiedniemu umotywowaniu znajdą się odbiorcy gotowi zapłacić za jedną czarną kropkę na czerwonym tle. Później, żeby nie stracić, a zyskać przy kolejnej sprzedaży, obecni właściciele tego dzieła powtarzają z mniejszym lub większym sukcesem to co sami usłyszeli przy zakupie, nie chcąc się przyznać, że jednak niewiele z tego zrozumieli, i to samo wmawiają kolejnym. Strach przed ośmieszeniem i posądzeniem o ignorancję robi swoje.

 

Jednak dla mnie sztuka wiąże się z rzeczywistym odkrywaniem tego, czego inni nie zauważyli i pokazaniu im tego, a nie tworzeniu teorii wokoło chorej idei. Wielu zapewne się ze mną nie zgodzi, zarzuci mi ignorancję i brak odpowiedniej wrażliwości, jednak stawiając obok siebie ten obraz z kropką i fresk Michała Anioła i zadając pytanie o to, co jest sztuką, nie będę mieć wątpliwości co wskazać.

 

Większości z tych komiksów, które wróciły na półkę, nawet nie pamiętam. Gdzieś tam przewija się to, co akurat pamiętam jak Black Hole, Szrama czy twory ukazujące się na ostatnich stronach w różnych, nie istniejących już czasopismach fantastycznych. Odrzucały mnie, a może po prostu nie trafiały. Rozumiem, że sztuka często daje do myślenia, jednak wszystko zależy od odpowiedniego odbiorcy, którym może nie jestem, a z drugiej strony robienie sobie papki z mózgu tylko dlatego, że ktoś inny uznał coś za sztukę, a my tylko dlatego, że tego nie rozumiemy, także ją za takową uznajemy, jest bardzo krótkowzroczne. Wystarczy, że ktoś poprosi nas o wytłumaczenie, co autor miał na myśli/jaki jest przekaz/co przedstawia i wszystko się po prosu wyłoży. Czujemy się, jakby ktoś nas nabrał, zrobił z nas głupka i jeszcze mu za to zapłaciliśmy.

Nie każda sztuka jest dla każdego, jednak każdy trzeźwo myślący artysta, pomijając sam akt twórczy i związane z nim uniesienie, chce z tej sztuki się utrzymać. Tak samo jest z komiksem, który doświadczamy na swój własny sposób, jednak zanim sięgniemy po kolejne wydawnictwo, przerzucamy je pobieżnie po stronach, słuchamy znajomych, czy czytamy recenzje. Niestety mainstream jest bezlitosny, a wylewanie swoich żalów na niezrozumienie i głupotę odbiorcy tylko pogorszy sprawę. Tak też dla przeciętnego odbiorcy komunikat musi być klarowny i niekoniecznie prosty i trywialny, ale jasny w odbiorze. Tak samo jest z eksperymentalnymi filmami na offowych festiwalach, książkami pisanymi z rozpędu i czarną kropką na czerwonym tle. Albo będzie to dobry produkt, który sprzeda się sam, albo trzeba będzie znaleźć jelenia, którego do zakupu się namówi, po czym należy szybko uciekać, zanim się połapie, co zrobił. Czasami po prostu brakuje po prostu szacunku pomiędzy twórcą sztuki i jej odbiorcą.

     

     

Śledź mnie na Twitterze!

     

sakora
3 kwietnia 2013 - 18:57