Blue Jasmine - gorzki Allen w słodkiej formie - eJay - 30 sierpnia 2013

Blue Jasmine - gorzki Allen w słodkiej formie

Do twórczości Woody'ego Allena miałem do tej pory obojętny stosunek. Wiadomo – cenić trzeba. Ktoś, kto kręci filmy przez ponad 50 lat zasługuje na ogromny szacunek. Na drugiej stronie medalu miałem jednak wyryty jego styl i scenariuszowy luz, który nie do końca potrafił mnie kupić. Allen lubi ponadto pakować w ostatnich latach do swoich produkcji całe zastępy znanych twarzy, czego po prostu nie znoszę. Nadmiar świetnych nazwisk zwiastuje raczej niewykorzystany potencjał aktorski, niż brawurową jazdę bez trzymanki. Tak mi się wydawało, przynajmniej do ostatniej środy, kiedy wybrałem się do kina na Blue Jasmine. Jeśli - tak jak ja – nie darzyliście reżysera nadmierną sympatią, powinniście koniecznie zobaczyć ten film.

Blue Jasmine jest słodko-gorzką historią kobiety, która po rozstaniu z mężem (obrzydliwie bogatym) wraca do San Francisco i zamieszkuje u swojej przybranej siostry. Bohaterka za wszelką cenę próbuje ułożyć sobie życie od nowa, a jako, że przez lata pławiła się w luksusie – najlepiej by było, gdyby na jej ścieżce pojawił się jakiś zamożny amant. Pomarzyć zawsze można, nie?

Jasmine ściera się jednak z brutalną rzeczywistością, światem ludzi mniej zamożnych, brakiem perspektyw i ogólnie rzecz biorąc nie czuje się z tym najlepiej. Fabuła dzieli się na dwa wątki, ukazujące życie bohaterki po obu stronach barykady. Obie płaszczyzny uzupełniają się nawzajem dając widzom szerszą perspektywę na temat tego, dlaczego Jasmine znalazła się w takiej, a nie innej sytuacji.

Obraz charakteryzuje się kapitalnym wręcz wykorzystaniem umiejętności aktorskich całej obsady. Nie ma w niej słabych punktów. Wszyscy sprawdzili się w swoich rolach znakomicie, ba, nawet Louis C.K. ma swoje mocne momenty (udało mu się przedstawić swoją postać bez komediowej maniery). Na drugim planie kąsają Alec Baldwin, Michael Stuhlbarg i Peter Sarsgaard. Ale największe brawa lecą do przedstawicielki płci pięknej.

Cate Blanchett. Jest. W tym. Filmie. Fenomenalna.

Krytycy zza oceanu określaną taki performance jako „tour de force”. Blanchett w każdej scenie magnetyzuje, wbija w fotel. Nie mam żadnych wątpliwości, iż jej występ w Blue Jasmine skończy się przynajmniej nominacją do przyszłorocznej statuetki Oskara,. W ostatnich scenach aktorka dokonuje istnej rzezi podlanej dramatyzmem, komedią i niezwykłym wyczuciem emocji (rozmowa w barze z dzieciakami). To jedna z najlepiej nakreślonych, najlepiej zagranych i najfajniej prezentujących się bohaterek na ekranie w ostatnich latach.

Popisy popisami, ale film broni się też wartką, angażującą fabułą. Mnóstwo tu relacji między bohaterami, werbalnych potyczek, histerii i miłości (bardziej zbudowanej na gruzach, niż tandetnego love story). Allen miesza cierpkość życia z jego słodkimi elementami, przy czym jak kończy się historia Jasmine – tego nie zdradzę. Ale wyszedłem z sali bardzo zadowolony, bo to co ujrzałem przed końcowymi napisami zupełnie mnie zaskoczyło.

Czy nowy obraz Allena jest dobry? Bardzo. Jest to produkcja klasyczna, a przy tym orzeźwiająca niczym twój ulubiony drink. Po letniej powodzi wybuchowych superduper akcyjniaków jak znalazł.

OCENA 8.5/10

P.S. Witam po przerwie wakacyjnej ;)

eJay
30 sierpnia 2013 - 19:25