Witajcie! Wiedziony ciągle postępującą grafomanią, nieśmiertelną miłością do do sagi Baldur's Gate i chęcią uporządkowania informacji o World of Baldur's Gate zacząłem pisać fabularyzowaną solucję tegoż megamoda. Traktuję to jako zabawę, pewne ćwiczenie umysłowe i wreszcie wprawkę w pisaniu. Dowcip polega na tym, że twór, który macie okazję czytać to efekt przechodzenia gry metodą prób i błędów bez sięgania po żadne dodatkowe pomoce (czyli w praktyce sięgnę po google dopiero gdy zatnę się z questem, który zacząłem i w żadnym innym przypadku). Prawdopodobnie ominę wiele ciekawych zadań i wątków, ale nie zmienia to faktu, że ludziom zagubionym w ogromie WoBG i przytłoczonych czasem absurdalnym poziomem trudności nawet taki twór może pomóc. Dzisiejszy tekst to jednak głównie rozważania teoretyczne i sam początek rozgrywki. Zapraszam.
Na początek sprawy techniczne: grać możecie czym wam się żywnie podoba . Ja zdecydowałem się na krasnoludzkiego wojownika/kapłana, specjalizującego się w młotach bojowych (2 punkty), wekierze (1) i procy (1). Jeśli jesteśmy przy broni to warto wiedzieć, że już na starcie można zdobyć świetny (czyt. OP graty, z którymi można przejść całą grę) sztylet i krótki miecz, jeśli więc nie wiecie jaką bronią władać to polecam te dwa rodzaje. Przez dużą część gry grałem drużyną złożoną z dwóch osób – Durlaga i Imoen. Może się wydawać to samobójczym posunięciem, ale im mniejsza drużyna tym więcej doświadczenia dostają jej członkowie zwłaszcza, że WoBG domyślnie zmniejsza zdobywane doświadczenie do 10% oryginalnej wartości. Gdy już zdecydujecie się na powiększenie rodzi... znaczy drużyny przyłączane postacie i tak dostaną dodatkowe punkty doświadczenia, tak by wyrównać do poziomu głównego bohatera. Ja zdecydowałem się na podniesienie doświadczenia dostawanego za wykonywanie zadań do 25% (takie widzimisię, bo i tak nie zrobię wszystkich zadań), a doświadczenie za pokonanym wrogów zostawiłem na standardowych dziesięciu. Dlaczego akurat Durlag + Imoen? Pewnie grałbym samym głównym bohaterem gdyby nie fakt, że z uwagi na klasę postaci nie może on używać zwojów i większości dostępnych w grze różdżek. Dodatkowo umiejętności złodziejskie Imoen znacznie uproszczą grę.
Granie w duecie otwiera parę dodatkowych taktyk. Warto wybrać postacie tak by się uzupełniały. Jeśli nasz bohater jest twardym zbrojnym warto dobrać mu towarzysza, który będzie atakował z odległości i odwrotnie delikatny bohater potrzebować może „tanka”. Brak maga lub chociaż barda w drużynie wymusi noszenie znalezionych magicznych przedmiotów do Thalantyra celem identyfikacji, bo świątynie nie chcą z jakiegoś powodu identyfikować niektórych przedmiotów (na przykład przeklętego berserkera +3). Dużo większym problemem może okazać się brak złodzieja (pułapki i zamknięte skrzynie), ale i bez niego można sobie jakoś z bólami radzić do pewnego momentu dzięki czarowi otwarcia (mag), ale pułapki w końcu staną się zbyt mordercze...
Moja historia rozpoczęła się w Candlekeep. Mury tej twierdzy były mym domem, a przez długi czas całym moim światem. Wszystko zmieniło się jednego feralnego dnia. Gorion, mój przybrany ojciec, wcisnął mi do ręki sakiewkę z wszystkimi swoimi oszczędnościami i kazał przygotować się do podróży. Jak się okazało miał dość blade pojęcie na temat kosztów takich przygotowań. Nie kupiłem na razie niczego (niedługo potem miałem tego pożałować). Żeby nie wyjść z twierdzy jedynie z koszulą na grzbiecie musiałem jeszcze trochę zarobić. Podjąłem się kilku ostatnich zadań mając nadzieję na jakiś zarobek. Szybko okazało się jednak, że chętnych do wydawania poleceń było więcej niż tych, którzy chcieliby za moją pracę zapłacić... Stary mag w gospodzie poprosił mnie o przyniesienie zwoju identyfikacji od Tethtorila, który jak zwykle przechadzał się po ogrodzie wokół biblioteki, a stojąca w pobliżu szlachcianka Linda pożaliła mi się, że nie może dogadać się z ukochanym, któremu uratowała życie przez... obcięcie mu ręki. Na północ od gospody spotkałem Phlydię, która znowu zgubiła jedną ze swoich książek.
W drodze po książkę zahaczyłem o kwatery kapłanów. Tam napotkałem pierwszego z nasłanych na mnie zabójców! Nie miałbym pewnie szans gdyby nie to, że w jednej z beczek leżał młot bojowy, którym pomacałem mordercę po twarzy. Do tej pory nie wiem co w kwaterach kapłanów robiła ta broń. Prócz młota przywłaszczyłem sobie też złoto leżące w pobliżu. Koło kwater kapłanów kręcił się Dreppin, od którego dowiedziałem się gdzie szukać książki zgubionej przez Phlydię, a przy kolejnej rozmowie poprosił bym poszedł do Hulla po lekarstwo dla jego krowy. Się robi! Kontynuując ostatni spacer po twierdzy natknąłem się na Jondalara, który zaproponował, że poduczy mnie w walce. Mając w pamięci niedawne wydarzenia zgodziłem się ochoczo. Wszystko szło dobrze do czasu kiedy przybiegł Eryk i zaczął do mnie strzelać z łuku! Mało tego, ten psychol zamiast strzał ćwiczebnych miał zwykłe strzały... bolało... Na szczęście „trening” przerwano gdy pociągnąłem Jondalarowi młotem po kolanach. Kawałek dalej spotkałem Reevora, który kazał mi oczyścić magazyn ze szczurów. Zgodziłem się z zastrzeżeniem, że zrobię to później, na razie miałem dość walki. Jak się później okazało dobrze zrobiłem...
Kontynuując wycieczkę na południe spotkałem Hulla, który oczywiście antidotum dla krowy przy sobie nie miał, ale przepitym głosem kazał mi przynieść sobie miecz, który leży w jego skrzyni w koszarach. Razem z antidotum. Pieprzony, leniwy pijak! Wzruszyłem ramionami i ruszyłem dalej. W klinice spotkałem miłego kapłana, który dał mi miksturę leczenia. Niedaleko stał Sir Trum, ukochany Lindy. Rozmowę z nim wystarczyło poprowadzić w delikatny sposób i przekonać go żeby uczynił Lindę swoim giermkiem. Voila, kochankowie pogodzeni!
Przed kliniką spotkałem strażnika bramy, który chciał bym nauczył się walczyć (co ich tak wszystkich wzięło?). Z oporami, ale jednak się zgodziłem. Jak się okazało miałem walczyć z iluzjami. Cała zabawa miała być bezpieczna, ale jak się okazało iluzoryczne hobgobliny potrafią całkiem nieźle przywalić. Tyle z tego dobrego, że łupy zdobyte na potworach okazały się jak najbardziej rzeczywiste i podreperowały mój skromny budżet. Gdy znudziło mi się już napieprzanie iluzorycznych potworów poprosiłem kapłana, który mi pomagał o uleczenie i poszedłem dalej załatwiać swoje sprawy. Pobrzękująca wesoło sakiewka poprawiła moje samopoczucie... przynajmniej do czasu gdy wlazłem do Sypialni gdzie zaatakował mnie kolejny zbir! Ten na szczęście też nie był wielkim wojownikiem i udało mi się ujść z życiem...
Ze skrzyni i beczek na zewnątrz wyjąłem złoto, ale do dziś zachodzę w głowę co za kretyn je tam schował? Kolejnym przystankiem w mojej podróży były koszary gdzie znalazłem wreszcie lekarstwo dla krowy, miecz Hulla, a Fuller poprosił mnie o kołczan bełtów od Winthropa w gospodzie. Pamiętam, że zwróciłem uwagę na piękny, niewątpliwie magiczny, sztylet u jego pasa. Gdybym nie był taki szpetny to pewnie by mi go podarował (zawsze był miłym gościem). Gdybym natomiast potrafił kraść to sztylet pewnie też zmieniłby szybko właściciela...
Skoro droga znów mnie zaprowadziła do gospody to zrobiłem zakupy też dla siebie (wreszcie!), po czym udałem się dokończyć wszystkie rozpoczęte zadania – oddałem zwój, książkę, antidotum, bełty i miecz prawowitym właścicielom i ruszyłem wyczyścić magazyn dla Reevora. Jak się okazało prócz szczurów czekał tam na mnie kolejny morderca. Ten nie był takim słabeuszem jak dwaj poprzedni, przez chwilę myślałem, że uda mu się mnie zabić, ale życie uratowała mi mikstura życia podarowana wcześniej przez kapłana...
Po ubiciu kolejnego zbira poszedłem do Goriona czekającego na schodach wiodących do biblioteki. Po drodze zaczepiła mnie Imoen, ale spławiłem ją w miarę grzecznie. Gorion zapytał czy jestem gotowy do drogi i tak rozpoczęła się nasza wielka podróż, a przynajmniej moja, bo biedny Gorion zginął jeszcze tej samej nocy...