Przekopując czeluści dysku twardego natrafiłem na kolejny archiwalny tekst napisany kilka lat temu "do szuflady". Dotyczy on jednego z moich ulubionych filmów komediowych, który zdecydowanie powinien obejrzeć każdy geek. Przy okazji, w tekście zawarta jest także krótka recenzja gry opartej na komiksie, będącym pierwowzorem całej historii. By nie przedłużać, zapraszam! (UWAGA! Tekst pozostał w niezmienionej formie, więc zawiera kilka niepasujących do obecnych realiów zwrotów typu "w zeszłym roku...")
Ostatnimi czasy stało się popularne porównywanie gier wideo do produkcji filmowych. Patrząc na sukces interaktywnego thrillera „Heavy Rain”, czy filmowe sztuczki stosowane przez twórców wszystkich produkowanych obecnie pierwszoosobowych strzelanek, nie trudno tej tendencji nie zauważyć. Odbija się to również echem ze strony znawców filmu, czego przykładem była ubiegłoroczna, kontrowersyjna wypowiedź amerykańskiego krytyka filmowego Rogera Eberta, który stwierdził, że w ciągu najbliższych dziesięcioleci grom wideo uda się dorosnąć do miana sztuki. Temat był poruszany w Internecie dziesiątki razy, ostatecznie po interwencji wielu graczy i twórców, pan Ebert wycofał się ze swojego stanowiska w sprawie stwierdzając, że za mało zna gry, by się w ten sposób o nich wypowiadać. Na tym przykładzie jednak widać, że zderzenie interaktywnego wideo, z nieinteraktywnym filmem, może przynosić różne skutki. Patrząc na smutne dokonania niesławnego filmowca Uwe Bolla, bezskutecznie próbującego tworzyć kolejne kinowe adaptacje gier, można się pokusić o stwierdzenie, że elektroniczna rozrywka i kinematografia to dwa światy. Tymczasem brytyjski reżyser Edgar Wright, który zasłynął dzięki świetnej komedii „Shaun of the Dead”, w naszym kraju znanej pod nazwą „Wysyp Żywych Trupów”, popełnił produkcję bliską ideałowi pod kątem syntezy gier i filmu.
„Scott Pilgrim Kontra Świat” to film oparty na podstawie komiksu silnie inspirowanego grami, toteż wiele elementów i pomysłów zaczerpnięto doń w formie gotowej. Reżyser, będący przy okazji również jednym ze scenarzystów, miał zatem nieco ułatwione zadanie, lecz forma w jakiej przedstawiono sceny znane wcześniej z filmowych kadrów zasługuje na wielką pochwałę. Produkcja należy do gatunku komedii, więc wykręcona fabuła, w której nikt nie próbuje na siłę wyjaśniać surrealistycznych zjawisk rodem z gier, pozwala skupić uwagę widza, jednocześnie nie rozpraszając wspomnianymi dziwactwami. Głównym bohaterem opowieści jest dwudziestotrzyletni Scott Pilgrim (w tej roli Michael Cera), mieszkający w Toronto lider niewielkiego zespołu rockowego. Scott z początku jawi się jako typowy fajtłapa, choć nie można mu odmówić umiejętności absorbowania kobiecej uwagi. Liżąc rany po boleśnie utraconym związku, spotyka się z siedemnastolatką Knives Chau (Ellen Wong) narażając się na uszczypliwe komentarze ze strony niektórych znajomych. Jego świat wywraca się do góry nogami, gdy na imprezie pewnego lokalnego producenta muzycznego poznaje tajemniczą Ramonę Flowers (Mary Elizabeth Winstead), w której zakochuje się bez pamięci. Jest jednak jeden problem – ten, kto chce związać się z Ramoną, musi najpierw pokonać jej siedmiu ex-chłopaków, należących do „Ligi Złych Ex’ów”. Brzmi strasznie, prawda?
Od tej pory zaczyna się nieprzerwane pasmo znakomitych gagów, przerywanych przerysowanymi scenami walki, przywodzącymi na myśl japońskie anime, z kultowym „Dragon Ballem” na czele. Warto zaznaczyć, że w filmie nie ma miejsca na nudę i nawet spokojniejsze sceny doprawiono zabawnymi komentarzami. Przyznam szczerze, że dawno żaden film mnie tak nie rozbawił. Dodatkowo, całość humoru można zaklasyfikować, jako ciągłe przytyki w stronę współczesnych młodych ludzi, w tym geeków i hipsterów. Wszystkie żarty są jednak stonowane i nie brak im dobrego smaku. W filmie nie brak ciągłych odniesień do gier wideo – podczas swojej krucjaty Scott zdobywa dodatkowe życie, pojawiającym się postaciom towarzyszą tabliczki informacyjne rodem z gier RPG, a pokonani przeciwnicy zamieniają się w miliony monet (hehe). Ci z Was, którzy znają serię „No More Heroes”, podczas oglądania filmu mieliby zapewne silne skojarzenia – ja sam zastanawiałem się, czy pewne podobieństwa są zbiegiem okoliczności, czy przypadkiem autorzy komiksu nie zainspirowali się grą Sudy51, lub na odwrót. Zapożyczenia z gier wideo wpleciono jednak bardzo umiejętnie i pasują do zabawnej surrealistycznej opowieści.
Na uwagę zasługuje również bardzo dobrze dobrana osoba. Michael Cera znakomicie dał sobie radę z odegraniem roli Scotta, choć ortodoksyjni fani komiksu mogliby się przyczepić, że brak mu czasem charakterystycznego agresywnego spojrzenia. Niemniej, Cera poradził sobie z rolą bardzo dobrze, podobnie jak pozostali aktorzy. Poszczególne postacie są bardzo podobne do swoich komiksowych pierwowzorów, co jest niemałą sztuką w przypadku ekranizowania komiksu charakteryzującego się prostą kreską. Narracja poprowadzona jest płynnie i zgrabnie, przez co widz nie odczuwa ani dłużyzny, ani zbytnich cięć fabularnych. Film ten mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim miłośnikom gier wideo, kultury geeków, czy komiksu. Pozostali też będą potrafili znaleźć w nim wiele zabawy, gdyż reżyser postarał się wykreować swoje dzieło w taki sposób, by było przystępne dla wszystkich. Od strony dźwiękowej zachwycą się nim miłośnicy 8-bitów i chiptunes – znajdziemy tu bez liku odgłosów przywodzących na myśl NESa.
Scott Pilgrim vs. The World (PS3/X360)
Przygody Scotta to również gra wideo, dostępna za pośrednictwem Xbox Live Marketplace oraz Playstation Store. By oddać hołd inspiracjom filmu i komiksu twórcy zastosowali ciekawy zabieg, tworząc chodzoną bijatykę, okraszoną mocno pikselową grafiką i ośmiobitowymi dźwiękami. Co dziwne, w dobie rozdzielczości HD i dźwięku przestrzennego, to kontrowersyjne połączenie bardzo dobrze się sprawdza. Gra podąża za fabułą filmu i komiksu, lecz wprowadzenie w nią ogranicza do kilku obrazków z podpisami, tak jak zwykło się robić wiele lat temu. Na pierwszy rzut oka, rozgrywka przypomina klasyczny automatowy „beat ‘em up” – naszym zadaniem jest brnąć w prawą stronę ekranu, okładając pięściami setki przeciwników po to, by na końcu każdej lokacji nakopać wielkiemu bossowi. Autorzy pokusili się o bardzo staroszkolny poziom trudności, nieprzyzwyczajonych doń graczy mogący przyprawić o napady niepohamowanej agresji, grożącej spotkaniem z podłogą lub ścianą, trzymanego w dłoniach kontrolera. Na szczęście, gracze nieposiadający małpiej zręczności, mogą nadrobić braki w technice walki za pomocą zdobywania kolejnych poziomów doświadczenia i kupowania przedmiotów podnoszących statystyki, takie jak siła ciosów, prędkość poruszania się, czy ilość życia. Podczas walki można używać leżących na ziemi mniej, lub bardziej konwencjonalnych broni, co również pozwala na wyrównanie szans. Niestety przy dłuższym samotnym posiedzeniu rozgrywka potrafi lekko przynudzać, toteż zalecane jest granie w towarzystwie, maksymalnie do czterech graczy razem. Zabawa ze Scottem i spółką bardzo w takim wypadku zyskuje, aczkolwiek bolesny jest brak opcji sieciowych. Niemniej nadal jest to przykład bardzo dobrej chodzonej bijatyki, który mogę polecić zarówno fanom gatunku, jak i miłośnikom retro, czy oczywiście filmu lub komiksu „Scott Pilgrim Kontra Świat”.
Ocena: 8/10