W ramach kontynuacji wykopalisk archeologicznych na dysku twardym, trafiłem na recenzję filmu "Tron: Legacy" napisaną świeżo po jego premierze.
Komercja to słowo-klucz bardzo lubiane przez dziennikarzy, zwłaszcza w momencie, gdy pojawia się remake, bądź kolejna część znanego filmu, lub gry. Ostatnio recenzenci znów mają okazję magicznego słowa-klucz używać, gdyż do kin trafił sequel kultowego filmu sci-fi, który w latach osiemdziesiątych ubiegłego stulecia zachwycał zarówno pod kątem wizualnym, jak i przesłaniem zawartym w fabule. Tron powrócił stając się idealnym kąskiem dla wszystkich niewyżytych redaktorów, z ekstatyczną przyjemnością opisujących wszelkie możliwe wady tej produkcji. Tymczasem wielki malkontent, którym zazwyczaj jestem ja, mógł wrócić z seansu zadowolony. Co więcej, film podobał mi się, mimo iż przez cały czas towarzyszyła mi świadomość, że jest on kolejnym biletem do bogactwa dla producentów, którzy pozwolili zabrać milionom dzieci dzieciństwo, co nastąpiło, gdy Hannah Montana brutalnie zamordowała Myszkę Mickey. Jak to w ogóle możliwe, że zamiast wypluć pełną jadu recenzję, zamierzam pisać pochwały?
Oryginalny Tron był filmem znakomicie pasującym do swojej epoki. Rozpoczynała się era błyskawicznego rozwoju komputerów domowych, a z roku na rok mnożyły się kolejne bestsellerowe gry wideo. Fascynacja fikcją naukową sięgała zenitu. Film traktujący o utalentowanym programiście, przenoszącym się do świata umiejscowionego wewnątrz komputera, musiał stać się w owych czasach hitem. Poza ciekawą fabułą zachwycał także obrazem, będącym połączeniem scen z udziałem aktorów, klasycznej animacji i wstawek grafiki komputerowej. Tron uważa się za kamień milowy w dziedzinie wykorzystania efektów komputerowych w kinie. Nad całością czuwało studio Walta Disneya, co gwarantowało sukces. Na kontynuację tego kultowego filmu przyszło nam czekać blisko trzydzieści lat, toteż oczekiwania fanów i krytyków były bardzo duże. Jednocześnie smutna rzeczywistość rządząca ostatnimi czasy branżą filmową, starała się o sobie przypominać przez cały czas. Wszak jeśli obecnie ktoś wskrzesza kultową produkcję najczęściej oznacza to, że liczy po prostu na łatwy zarobek. Oczywiście czasem otrzymujemy całkiem przyzwoity efekt, o czym świadczy niezwykle udana reaktywacja sagi Gwiezdnych Wojen, lecz pamięć o takich „kwiatkach” jak trzecia część Terminatora, daje się również kinomanom we znaki. Jak wobec tego wypada Tron? Moim skromnym zdaniem, prezentuje się całkiem przyzwoicie pod warunkiem, że wybierając się na seans nie będziemy oczekiwali przesłania, które miała część pierwsza. Oczywiście zaprezentowana historia posiada pewien morał, lecz nie jest on tak wyeksponowany i wielowarstwowy, jak w poprzednim filmie.
Gdyby ktoś zapytał mnie, czy mogę opisać Tron: Legacy jednym zdaniem powiedziałbym, iż jest to film akcji utrzymany w klimatach sci-fi, nastawiony na kreowanie specyficznej atmosfery za pomocą połączenia dźwięku i obrazu. Jeśli tak do owej produkcji się podejdzie, pomijając lekkie dłużyzny w kilku momentach, może się naprawdę podobać. Zacznę jednak jak przystoi, czyli od fabuły. Film rozpoczyna się w latach osiemdziesiątych, gdy Kevin Flynn, czyli bohater pierwszej części opowiada swojemu kilkuletniemu synowi historyjkę na dobranoc, w której opisuje swoje przeżycia wewnątrz komputera. Jest to ostatni wieczór, kiedy mały Sam Flynn widział swojego ojca. Dwadzieścia lat później, gdy przyjaciel Kevina otrzymuje tajemniczą wiadomość na nieużywany od kilkunastu lat pager, dorosły Sam (w tej roli Garret Hedlund) podążając śladami ojca odnajduje tajemniczy komputer podłączony do dziwnej aparatury. Nie wiedząc, do czego owa maszyna służy, uruchamia ją i zostaje przeniesiony do wnętrza komputera. Wszystko wskazuje na to, że ojciec i syn będą mieli okazję spotkać się po latach rozłąki.
To, co jako pierwsze rzuca się podczas seansu w oczy, a właściwie w uszy, to bardzo klimatyczna ścieżka dźwiękowa, za którą odpowiedzialny jest francuski duet Daft Punk. Ideę zaczerpnięto zapewne z trylogii Wachowskich, gdyż widzowi zaserwowano ciekawe połączenie klasycznych orkiestrowych brzmień i wstawek elektronicznych. Nie jest to wprawdzie epicki poziom utworów Juno Reactor, lecz muszę przyznać, że gdy rozszalałym instrumentom smyczkowym, zamiast standardowych kotłów towarzyszy mocne uderzenia przesterowanego beatu, poziom zachwytu ścieżką dźwiękową wzrasta. Dodatkowo film jest prezentowany w technologii 3D, co wykorzystano bardzo sprawnie, nadając głębię charakterystycznym krajobrazom Trona. Autorzy trzymali się oryginalnej konwencji- Sam Flynn, podobnie jak wiele lat temu swój ojciec, trafia do krainy pełnej neonowych świateł. Komputer od środka wygląda niczym futurystyczne miasto i faktycznie jest domem, dla zamieszkujących go programów. Myślących samodzielnie i najprawdopodobniej mających prawdziwe uczucia. Nie jest to jednak miejsce bezpieczne, gdyż panuje tam totalitarny reżim, na którego czele stoi Clue, czyli program stworzony na podobieństwo Kevina Flynna. W podwójnej roli wystąpił Jeff Bridges.
Fabuła nie jest najeżona nieprzewidywalnymi zwrotami akcji, więc żeby tym bardziej nie psuć Wam przyjemności obcowania z nią, daruję sobie opis tego, co mi się w niej nie podobało. Pozwolę sobie tylko wspomnieć, że przeplatanie scen pełnych akcji ze spokojniejszymi momentami trochę autorom nie wyszło i zdarza się, że możemy poczuć się znużeni nadmiarem rozmów lub wybuchów przez dłuższy okres czasu. Jeśli oczywiście rozpryskujące się na wszystkie strony piksele, z których zbudowany jest komputerowy świat, wybuchami nazwać można. Ano właśnie – Tron: Legacy pełen jest różnorakich smaczków kierowanych w stronę fanów tego specyficznego uniwersum, a także wszystkich graczy i geeków. Począwszy od sceny, w której młody Flynn trafia do salonu arcade, w którym odnajduje automat Trona, czyli gry, która została wydana w latach osiemdziesiątych po premierze pierwszej części filmu. Nie mogło oczywiście zabraknąć walki na dyski (tu zamierzona gra słów, gdyż dyski są zarazem bronią miotaną jak i noszonym na plecach nośnikiem danych) czy kultowych wyścigów wirtualnych motocykli, będących wieloosobową brutalną wersją gry w „węża”. Wrażenie robią także kostiumy i projekt wirtualnej komputerowej metropolii. Wszystko to nawiązuje do oryginału, jednocześnie ciesząc oko nową, współczesną formą. Scenarzysta zadbał także o umieszczenie w filmie niezwykle klimatycznej sceny dziejącej się w klubie nocnym. Miejsce, w którym programy spędzają wolny czas niezwykle silnie kojarzyło mi się z Afterlife znanym z Mass Effect 2. Po przeczytaniu w sieci komentarzy osób, które film już widziały wiem, że nie jestem w tych skojarzeniach odosobniony. W tej genialnej scenie mamy też przez moment możliwość zobaczyć muzyków z Daft Punk, którzy tu pojawiają się w roli DJów prowadzących imprezę. Swoją drogą ciągle nie mogę się nadziwić, jak bardzo scena z Kantyny w pierwszej części Gwiezdnych Wojen odcisnęła się w popkulturze.
Czas zbliżać się do podsumowania recenzji, a Wy jesteście zapewne zdziwieni, że nie ma tu za wielu słów krytyki. Mówiąc szczerze, wiele razy zastanawiałem się dlaczego film mi się podobał. Zasadniczo nie przepadam za czystym oderwanym od rzeczywistości Sci-Fi, gdyż preferuję raczej klimaty Cyberpunku, a więc bardziej osadzone w realiach. Z drugiej strony, aspekty wizualne Trona są tak wspaniałe, że czułem się jakbym znalazł się wewnątrz gibsonowskiej wizji Cyberprzestrzeni. Wybierając się na seans spodziewałem się filmu, który będzie nastawiony na akcję i efekty specjalne, toteż nie byłem rozczarowany brakiem głębi. W kilku momentach uśmiechnąłem się pod nosem dzięki całkiem zabawnym grom słownym, przy czym należy tu zganić polskich tłumaczy, którzy oryginalne „games” zastąpili „igrzyskami”. Chcąc zapewne oddać ideę zmagań programów w walce na śmierć i życie zastosowano słowo kojarzone z rzymskimi gladiatorami, lecz jako, że akcja dzieje się wewnątrz komputera „gry” byłyby dużo bardziej odpowiednim określeniem. Tym bardziej, że scena, w której o grach była mowa, miała być z założenia zabawna. Jeśli ktoś skupiał się na napisach, a nie kwestiach mówionych mógł dowcipu nie załapać. Tron: Legacy mogę z czystym sumieniem polecić wszystkim tym, którzy uwielbiają futurystyczne klimaty. Niektórzy użytkownicy Internetu okrzyknęli tę produkcję „najdłuższym teledyskiem Daft Punk” i jestem w stanie przytaknąć tej opinii, gdyż połączenie rewelacyjnej muzyki i obrazu, bardzo sprawnie podanego w formie 3D. Odnoszę wrażenie, że wielu sieciowych „znawców” i krytyków oglądało piracką wersję w sieci, a bez rozmachu, jaki daje tylko sala kinowa i efekt 3D, produkcja ta traci wiele na wartości. Oczywiście można by powiedzieć, że jeśli film jest oparty na efektach, nie jest to produkcja dobra. Nie zgodzę się z tym stwierdzeniem – nie jest to na pewno film ambitny, lecz jako osadzona w klimatach Sci-Fi czysta rozrywka, sprawdza się idealnie. Krytykując Tron za brak głębokiego przesłania zachowywałbym się tak, jakbym uznał, że przewspaniały Battlefield Bad Company 2 z dodatkiem Vietnam, jest tak naprawdę słabą grą, bo nie ma w nim miejsca na rozterki moralne rodem z Heavy Rain. Tak samo jak gry dzielą się na ambitne i rozrywkowe, tak podzielić można i produkcje filmowe. A Tron idealnie wypełnia tę drugą rolę.
Osobny akapit należy się płci pięknej, którą możemy z nieukrywaną przyjemnością podziwiać w filmie. Przeczytałem gdzieś w sieci komentarz „są tyłki i cycki w lateksach – jest dobry film”, co faktycznie w pewien sposób oddaje atrakcyjność niektórych scen Trona. Zgrabnych kobiecych ciał w obcisłych opalizujących kombinezonach w filmie nie brakuje, lecz uwagę należy zwrócić na dwie najważniejsze kobiece role. Pierwsza to postać grana przez Olivię Wilde, czarnowłosa postać Quorry, która walczy po stronie głównego bohatera. Odpowiednio po przeciwnej, choć to nie jest do końca jasne, stronie pojawia się jasnowłosa tajemnicza Syrena, czyli program noszący imię Gem, zagrany przez Beau Garrett. Zwłaszcza tę drugą panią, chętnie bym sobie skopiował „na użytek własny”, choć swój niesamowity efekt wizualny w Tronie zawdzięcza, moim skromnym zdaniem, w dużej mierze dzięki perfekcyjnie wykonanej charakteryzacji. Gem jest programem idealnym i myślę, że nie tylko ja byłbym skłonny płacić za Xbox Live, gdyby Microsoft umożliwiał pobierać z Marketplace takie cuda ;)