''Locke'' - recenzja przedpremierowa - Jędrzej Bukowski - 8 kwietnia 2014

''Locke'' - recenzja przedpremierowa

Dziewczyna, spóźniwszy się kilka minut na przedpremierowy seans filmu "Locke", usiadła w fotelu kinowym i szeptem zagadnęła kolegę obok: "Co ważnego się wydarzyło?". Ten zaś odpowiedział: "A nic, główny bohater póki co jedzie samochodem i gada przez telefon". Kto by pomyślał, że tym krótkim zdaniem można by streścić cały film. A najlepsze w tym wszystkim jest to, że całość trzyma za gardło niczym najlepszy thriller.

 

Serio? Blisko 1,5h mamy oglądać jednego gościa siedzącego w aucie i gadającego z ludźmi, których nawet nie widzimy? Ano serio. Tyle tylko, że w tytułowego bohatera wciela się Tom Hardy i jest to koncertowy przykład tego, jak wcielić się w fikcyjną postać i uwierzyć, że ktoś taki istnieje naprawdę.

 

Bo Ivan Locke to taki "everyman" jakich wiele - tego typu ludzi mijamy codziennie na ulicy. Kochający mąż, zarządca budowlany i kolega wielu osób. Tyle że każdy z nas ma jakieś sekrety, które mogą w dużym stopniu wpłynąć na nasze dalesze życie. I właśnie coś takiego przytrafia się głównemu bohaterowi, przez co rzuca wszystko i rusza wieczorem przez zatłoczoną autostradę do innego miasta.


©Solopan


To nie pierwszy film, który skupiony jest tylko na jednej postaci w klaustrofobicznej przestrzeni. Bardziej ekstremalną wersję podobnej historii mogliśmy niedawno oglądać chociażby w "Pogrzebanym" (Ryan Reynolds budzi się w małej skrzyni pod ziemią z kilkoma przedmiotami), jednak tam emocje skierowane były na nieco inny tor niż ma to miejsce w "Locke'u". Bo film w reżyserii Stevena Knighta to bardziej dramat obyczajowy.

 

Zanim się spostrzegamy, odnosimy wrażenie, że jesteśmy autostopowiczami, którzy obserwują kierowcę w niezręcznej sytuacji. A dzieje się tyle, że nawet nie mamy czasu mu przerwać w rozmowach telefonicznych. Nie musimy jednak, bo tajemnica dość szybko się rozwiązuje. Nie znaczy to jednak, że emocje opadają. Wręcz przeciwnie - sytuacja się zagęszcza jeszcze bardziej, ale nie będę Wam zdradzał o co dokładnie chodzi. Warto tego doświadczyć "na świeżo".

 

"Locke" to wręcz takie specyficzne kino drogi. Pomiędzy kolejnymi dialogami, mamy wspaniałą gre światłem oraz znakomitą, nieco melancholijną ściężkę dźwiękową. Te elementy składowe powodują, że film w żaden sposób nie nuży.


©Solopan


Ostatnim filmem, w którym głos grał tak olbrzymią rolę była "Ona" - Scarlett Johansson wcielała się (aczkolwiek ciężko tutaj mówić o pełnoprawnym odgrywaniu) w system operacyjny. Z kolei tutaj mamy całą plejadę postaci drugoplanowych dzwoniących do Toma Hardy'ego i mimo że ich nie widzimy, to sposób w jaki ich słyszymy, rozbraja, ale w totalnie pozytywny sposób. Żona, szef korporacji czy też szalony Irlandczyk-budowlaniec - tworzą oni naprawdę bogatą i różnorodną plejadę bohaterów. A dzięki nim, poznajemy coraz bardziej kierowcę.

 

A Tom Hardy daje z siebie wszystko. Aż ciężko uwierzyć, że to ten sam aktor, którego niedawno oglądaliśmy jako głównego arcyłotra w ostatniej części "Batmana" czy też w "Incepcji" Christophera Nolana.

 

Nie będę oszukiwał - "Locke" mnie zauroczył. Kto by pomyślał, że ta przejażdżka samochodowa z typowym 40-latkiem będzie tak emocjonująca? Polecam się wybrać do kina. Premiera w piątek 11 kwietnia.




Obserwuj mnie na:

Jędrzej Bukowski
8 kwietnia 2014 - 20:00