Już w piątek do kin wchodzi film "300: Początek imperium" w reżyserii Noama Murro, dla którego była to pierwsza tak wysokobudżetowa produkcja. Czy kontynuacja "300" znów zwojuje świat? Zapraszam do recenzji.
Gdy w 2006 roku w kinach pojawiło się "300", ludzie oszaleli na punkcie ekranizacji komiksu Franka Millera. Słynny one-liner "This is Sparta!", wykrzyczany przez głównego bohatera, na stałe wpisał się w kanon najbardziej charakterystycznych zdań filmowych. Setki przeróbek i parodii na Youtubie można z powodzeniem odnaleźć do dziś. Na kontynuację hitu od studia Warner Bros. przyszło nam czekać blisko 8 lat.
Zacznijmy jednak od tego, że "300: Początek imperium" nie jest typowym sequelem. Akcja filmu rozgrywa się równolegle do wydarzeń przedstawionych w filmie z 2006 roku. Wielka armia perska, na czele której stoi Kserkses (Rodrigo Santoro), postanawia najechać Grecję. Grecki przywódca, Temistokles (Sullivan Stapleton), próbuje złączyć miasta-państwa (w tym i Spartę), jednak nie jest to takie proste jak się z pozoru wydaje. Dodatkowo - na czele floty perskiej stoi zabójczo piękna Artemizja (Eva Green), która pała chęcią zemsty na Grekach. Zaś w tle co rusz słyszymy o bohaterskich trzystu Spartanach.
Taki sposób przedstawienia historii wraz z wieloma retrospekcjami, w bardzo ciekawy sposób odsłania nam pełne kulisy najazdu mrocznej armii perskiej. Jest w tym niewątpliwie potencjał dla stworzenia dużego uniwersum filmowego, które z pewnością będzie się rozrastać, o ile widzom spodoba się ta część.
"300" Zacka Snydera było totalnie efektowną, ale przy okazji (porównując obraz do "300: Początek imperium") kameralną historią Leonidasa i jego kompanów. Już wtedy mieliśmy do czynienia z patosem nagiętym do granic możliwości, jednak dzięki teledyskowemu montażowi, nie czuliśmy tego aż tak bardzo. Noam Murro, reżyser kontynuacji, niestety przekroczył cienką linię patosu, który jest tutaj nagromadzony w olbrzymiej ilości i w pewnym momencie, staje się wręcz kiczowaty. A raczej nie taki był ostateczny zamysł.
Nie oszukujmy się. "300: Początek imperium" leży scenariuszowo i wszelkie działania protagonistów są mówiąc najdelikatniej – bezsensowne. Nie spodziewajmy się również dobrych dialogów i chemii między postaciami. Dużo tutaj sztuczności i tanich chwytów. Daleko nam do tych emocji, które emanowały w "300", w momencie gdy Spartanie wznosili bojowe okrzyki. Siła filmu Noana Murro tkwi jednak w formie.
Ten film stworzony jest pod 3D, a jeszcze bardziej pod ogromne ekrany kin IMAX. Przesadzone komiksowe walki, w których przelewają się hektolitry krwi, pasują tu jak ulał. Montaż to majstersztyk, zaś długie sekwencje pojedynków bez żadnych cięć (no może to nie jest słynne początkowe 17 minut jak w "Grawitacji", ale jednak!) robią olbrzymie wrażenie. A gdy do tego dodać, że walki toczą się nie tylko na lądzie, ale również na morzu, to efektowność wręcz poraża. Aż człowiek żałuje, że "300" nie powstało w dobie 3D i IMAXów.
"300: Początek imperium" to dwa razy więcej wszystkiego. Więcej walki, więcej czerwonej posoki, więcej gołych i naoliwionych klat, więcej patetycznych tekstów i niestety - więcej absurdów. Jeśli jednak skupicie się na formie, to powinniście być usatysfakcjonowani. A w szczególnosci po seansie w kinie IMAX.
Podobają Ci się moje wpisy? Zachęcam do zaglądania na stronę, którą prowadzę: