Moi królowie fantastyki: Jarosław Grzędowicz - Pilar - 20 maja 2014

Moi królowie fantastyki: Jarosław Grzędowicz

Mimo ewidentnej ciągoty w kierunku twórczości fantasy, jeszcze do niedawna wciąż byłem w niej nowicjuszem. Gdy myślałem o tym nurcie i wiązałem go z naszą piękną ojczyzną, w mojej wewnętrznej wyszukiwarce wyskakiwało jedno nazwisko: Sapkowski. Z wykrzyknikiem. Całe szczęście, pewna smutna perspektywa spędzenia całkiem długiego okresu czasu w odosobnieniu od takich mediów jak internet czy choćby telewizja, zagnała mnie do łódzkiego (w żadnym wypadku nie jest to jednak miejsce mojego zamieszkania) Empiku, gdzie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "co ja będę do cholery robił", znalazłem Grzędowicza.

Jeśli wstyd Ci pytać, kto to właściwie jest to zrobię Ci przysługę i powiem, że Jarosław Grzędowicz to polski pisarz, którego początki kariery sięgają lat osiemdziesiątych, lecz pełnoprawny debiut nastąpił w roku 2003, kiedy wydana została jego pierwsza książka: „Księga jesiennych demonów”. Szczerze przyznam, że nie udało mi się jej jeszcze przeczytać, aczkolwiek gdy skończy mi się tak zwana „treść główna” Grzędowicza, będę jak narkoman z desperacją poszukiwał czegoś, czym zamaskuję uczucie książkowego głodu. Lektura ta pewnie wpasuje się wtedy w moją biblioteczkę jak ulał. No dobrze, ale to nie może być chyba koniec jego osiągnięć, prawda? Jedna książka i od razu wręczać mu królewskie berło? Tak się składa, że nie.

Do powszechnej świadomości nazwisko „Grzędowicz” dotarło dopiero wraz z rokiem 2005, kiedy to za sprawą Fabryki Słów, czyli jednego z największych polskich wydawców książkowych, wypuszczono w świat pierwszy tom powieści pod tytułem „Pan Lodowego Ogrodu”, która już niedługo później zostanie nagrodzona „Zajdlem” . To właśnie on poratował mnie niemalże rok temu i nigdy nie zapomnę, jak czekając na pustym dworcu na pociąg powrotny do mojego domowego zacisza, czytałem go z takim zaangażowaniem, jak gdyby świat wokół mnie przestał istnieć, a już na pewno przestał się liczyć. Bo ten wykreowany w "PLO" jest znacznie ciekawszy.

http://fabrykaslow.com.pl

W gruncie rzeczy mamy tutaj do czynienia z dosyć odległą przyszłością, w której Ziemianie stoją przed możliwością poruszania się między galaktykami. Liczne badania dowodzą jednak, że planeta, na której znajdą dla siebie coś ci, którzy naczytali się Lema i pragną kontaktu z obcą (w dodatku humanoidalną) cywilizacją, jest tylko jedna – Midgaard. Zbrojna interwencja czy próby dyplomacji mogą się okazać zupełnie bezużyteczne, skoro jej poziom zaawansowania technologicznego i kulturowego oscyluje gdzieś w okolicy naszego średniowiecza. Nie jest to jednak powód, aby ją lekceważyć – wszakże mogą tam obowiązywać prawa i panować warunki, bez poznania których jakakolwiek fizyczna komunikacja mogłaby się okazać tragiczna. Potrzeba więc kogoś, kto wsiąknie w midgaardzki świat i przeanalizuje go z naukowego punktu widzenia. Planeta Ziemia tę misję powierza grupie wybitnych naukowców, którzy godzą się na tajny lot w nieznane.

„Nieznane” okazuje się trochę ich przerastać i kiedy okazuje się, że zespół ginie w niezbadanych okolicznościach, potrzeba kogoś, kto usunąłby z tego wyrazu człon „nie”, ale i jednocześnie przywiózł ich do domu lub – w najgorszym wypadku – to, co z nich zostało. Wysłanie całej drużyny byłoby wyjątkowo lekkomyślnym działaniem, dlatego przyklepana zostaje decyzja, aby z kołem ratunkowym zostawić na planecie Midgaard osobnika nietuzinkowego, bo mającego korzenie tak polskie, jak i fińskie czy chorwackie – Vuko Drakkainena. Nie jest to pierwszy lepszy chuderlaczek, którego koledzy w szkole podstawowej ustawiali po kątach, wręcz przeciwnie – należy on do jednych z najlepiej wyszkolonych komandosów na Ziemi, a ponadto w rozpoznaniu sytuacji i ewentualnym zwarciu z miejscowymi ma mu pomóc technologia, którą nazwano Cyfral. Jest to wszczep, wyostrzający jego zmysły, pozwalający mu na osiągnięcie niezwykłej skuteczności w walce, opanowaniu języków czy innych umiejętności, bez których przeżycie byłoby dla niego bardzo trudne.

http://polskieradio.pl

Dlaczego więc w świetle tych zaawansowanych urządzeń i otoczki godnej science-fiction z krwi i kości, wymieniłem twórczość Grzędowicza obok tej Sapkowskiego? To proste, bo kiedy nasz protagonista stawia swoje stopy w progu Midgaardu, słowo „science” właściwie przestaje obowiązywać, a zaczyna się gęste jak smoła fantasy. Vuko, coby nie wyróżniać się zbyt bardzo (choć często tubylcy będą go wypytywać o dziwną urodę) dostosowuje swoje wyposażenie do tego, jakie można spotkać w jego nowym domu. Nie będzie więc szalonego prucia z karabinu, zabraknie robotów, którymi będzie mógł się wysłużyć, a wróci miecz, prawdziwe kowalskie dzieło, które jakością kilkukrotnie przewyższa te, z których korzystają tutejsi. Dorzucono mu do tego typowo survivalowe oprzyrządowanie, jak nóż czy zapałki, zabrał on też swój ulubiony tytoń i bez zielonego pojęcia o tym, gdzie może zacząć, ruszył wypełniać nadane mu zadanie.

Na zupełnie przeciwnym biegunie znajduje się druga postać, wokół której toczy się narracja – Filar, syn Oszczepnika, czyli niepozorny młody człowiek, będący jednocześnie cesarskim synem, który staje przed perspektywą przejęcia ojcowskiej dynastii w najbliższych latach. Jego wątek jest nie mniej ciekawy i pozwala na spojrzenie na niezwykle zróżnicowany świat, w którym postanowił umieścić fabułę książki autor, z innego punktu widzenia. Kulturę, w której obraca się Filar można przyrównać do tej obecnej na terenach szeroko-pojętej Azji sprzed setek lat. My – jako czytelnicy – jesteśmy świadkami jego ewolucji i oczywistego rozwoju wydarzeń, które przecież nie będą wiecznie opowiadały o nudnym życiu dziedzica. Najbardziej interesujące wydaje się jednak to, dlaczego jego losy są ukazane obok tułaczki Vuko i napięcie towarzyszące tej ciekawości będzie obecne przez wiele stron.

http://fabryka.pl

Streszczenie fabuły, na ile pozwalają mi granice, których przekroczyć nie mogę chcąc wystrzec się spoilerów, mamy już za sobą, teraz pozostaje mi jedynie odpowiedzieć na pytanie – dlaczego "Pan Lodowego Ogrodu" tak mnie w sobie rozkochał? Zacznijmy od niezwykłej kreacji świata, który z jednej strony garściami czerpie z malarskiej twórczości Hieronima Boscha, a z drugiej, swoją obcością przynosi na myśl „Solaris”, również pełne pokręconych widziadeł. Czymże byłaby jednak ta planeta, gdyby nie zamieszkujące ją istoty, łączące się w klany, rody, dynastie, których historie mogłyby napędzać osobne książki. Nie można tutaj mówić o rozmachu godnym "Pieśni Lodu i Ognia", ale mapa Midgaardu swoją pełnią fascynujących kreacji potrafi zrobić wrażenie. Szybko więc przywiążecie się tak do głównych bohaterów, jak i tych, którzy będą im jedynie towarzyszyć w wypełnianiu swojej misji, a to jest dla mnie podstawą dobrej powieści.  

Jarosław Grzędowicz wyprzedził w moim prywatnym rankingu o długość Andrzeja Sapkowskiego, którego nazwisko przez wiele lat będzie się pojawiać w kontekście jakiejkolwiek polskiej twórczości spod znaku „fantasy”. Przede wszystkim, wyróżnia go to, że nie zanudza on monotonicznymi opisami flory i fauny, nie zawala nas nadmierną ilością polityki, w której każdy zaczyna się już gubić i obdarza swoją twórczość niezwykłą konsekwencją, którą egzekwuje w momencie, kiedy czytelnik spodziewa się jej najmniej. Niezliczoną ilość razy zdążyłem już zapomnieć o jakimś wątku czy bohaterze, a ten nagle pojawiał się znikąd, policzkując mnie swoją obecnością. Takie fragmenty zostawiają Cię z dłońmi mocno zaciskającymi się na stronicy, szczęką rozdziawioną jakby za pomocą lewarka i umysłem, który przez najbliższy czas nie będzie zdolny do skupienia się na czymkolwiek innym. Oto stan, który wieńczył wiele rozdziałów „Pana Lodowego Ogrodu” przeczytanych przez wyżej podpisanego i chciałbym przeżywać go jak najczęściej.

Pilar
20 maja 2014 - 16:32