Mimo ewidentnej ciągoty w kierunku twórczości fantasy, jeszcze do niedawna wciąż byłem w niej nowicjuszem. Gdy myślałem o tym nurcie i wiązałem go z naszą piękną ojczyzną, w mojej wewnętrznej wyszukiwarce wyskakiwało jedno nazwisko: Sapkowski. Z wykrzyknikiem. Całe szczęście, pewna smutna perspektywa spędzenia całkiem długiego okresu czasu w odosobnieniu od takich mediów jak internet czy choćby telewizja, zagnała mnie do łódzkiego (w żadnym wypadku nie jest to jednak miejsce mojego zamieszkania) Empiku, gdzie w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie "co ja będę do cholery robił", znalazłem Grzędowicza.
Jeśli wstyd Ci pytać, kto to właściwie jest to zrobię Ci przysługę i powiem, że Jarosław Grzędowicz to polski pisarz, którego początki kariery sięgają lat osiemdziesiątych, lecz pełnoprawny debiut nastąpił w roku 2003, kiedy wydana została jego pierwsza książka: „Księga jesiennych demonów”. Szczerze przyznam, że nie udało mi się jej jeszcze przeczytać, aczkolwiek gdy skończy mi się tak zwana „treść główna” Grzędowicza, będę jak narkoman z desperacją poszukiwał czegoś, czym zamaskuję uczucie książkowego głodu. Lektura ta pewnie wpasuje się wtedy w moją biblioteczkę jak ulał. No dobrze, ale to nie może być chyba koniec jego osiągnięć, prawda? Jedna książka i od razu wręczać mu królewskie berło? Tak się składa, że nie.
Do powszechnej świadomości nazwisko „Grzędowicz” dotarło dopiero wraz z rokiem 2005, kiedy to za sprawą Fabryki Słów, czyli jednego z największych polskich wydawców książkowych, wypuszczono w świat pierwszy tom powieści pod tytułem „Pan Lodowego Ogrodu”, która już niedługo później zostanie nagrodzona „Zajdlem” . To właśnie on poratował mnie niemalże rok temu i nigdy nie zapomnę, jak czekając na pustym dworcu na pociąg powrotny do mojego domowego zacisza, czytałem go z takim zaangażowaniem, jak gdyby świat wokół mnie przestał istnieć, a już na pewno przestał się liczyć. Bo ten wykreowany w "PLO" jest znacznie ciekawszy.
W gruncie rzeczy mamy tutaj do czynienia z dosyć odległą przyszłością, w której Ziemianie stoją przed możliwością poruszania się między galaktykami. Liczne badania dowodzą jednak, że planeta, na której znajdą dla siebie coś ci, którzy naczytali się Lema i pragną kontaktu z obcą (w dodatku humanoidalną) cywilizacją, jest tylko jedna – Midgaard. Zbrojna interwencja czy próby dyplomacji mogą się okazać zupełnie bezużyteczne, skoro jej poziom zaawansowania technologicznego i kulturowego oscyluje gdzieś w okolicy naszego średniowiecza. Nie jest to jednak powód, aby ją lekceważyć – wszakże mogą tam obowiązywać prawa i panować warunki, bez poznania których jakakolwiek fizyczna komunikacja mogłaby się okazać tragiczna. Potrzeba więc kogoś, kto wsiąknie w midgaardzki świat i przeanalizuje go z naukowego punktu widzenia. Planeta Ziemia tę misję powierza grupie wybitnych naukowców, którzy godzą się na tajny lot w nieznane.
„Nieznane” okazuje się trochę ich przerastać i kiedy okazuje się, że zespół ginie w niezbadanych okolicznościach, potrzeba kogoś, kto usunąłby z tego wyrazu człon „nie”, ale i jednocześnie przywiózł ich do domu lub – w najgorszym wypadku – to, co z nich zostało. Wysłanie całej drużyny byłoby wyjątkowo lekkomyślnym działaniem, dlatego przyklepana zostaje decyzja, aby z kołem ratunkowym zostawić na planecie Midgaard osobnika nietuzinkowego, bo mającego korzenie tak polskie, jak i fińskie czy chorwackie – Vuko Drakkainena. Nie jest to pierwszy lepszy chuderlaczek, którego koledzy w szkole podstawowej ustawiali po kątach, wręcz przeciwnie – należy on do jednych z najlepiej wyszkolonych komandosów na Ziemi, a ponadto w rozpoznaniu sytuacji i ewentualnym zwarciu z miejscowymi ma mu pomóc technologia, którą nazwano Cyfral. Jest to wszczep, wyostrzający jego zmysły, pozwalający mu na osiągnięcie niezwykłej skuteczności w walce, opanowaniu języków czy innych umiejętności, bez których przeżycie byłoby dla niego bardzo trudne.
Dlaczego więc w świetle tych zaawansowanych urządzeń i otoczki godnej science-fiction z krwi i kości, wymieniłem twórczość Grzędowicza obok tej Sapkowskiego? To proste, bo kiedy nasz protagonista stawia swoje stopy w progu Midgaardu, słowo „science” właściwie przestaje obowiązywać, a zaczyna się gęste jak smoła fantasy. Vuko, coby nie wyróżniać się zbyt bardzo (choć często tubylcy będą go wypytywać o dziwną urodę) dostosowuje swoje wyposażenie do tego, jakie można spotkać w jego nowym domu. Nie będzie więc szalonego prucia z karabinu, zabraknie robotów, którymi będzie mógł się wysłużyć, a wróci miecz, prawdziwe kowalskie dzieło, które jakością kilkukrotnie przewyższa te, z których korzystają tutejsi. Dorzucono mu do tego typowo survivalowe oprzyrządowanie, jak nóż czy zapałki, zabrał on też swój ulubiony tytoń i bez zielonego pojęcia o tym, gdzie może zacząć, ruszył wypełniać nadane mu zadanie.
Na zupełnie przeciwnym biegunie znajduje się druga postać, wokół której toczy się narracja – Filar, syn Oszczepnika, czyli niepozorny młody człowiek, będący jednocześnie cesarskim synem, który staje przed perspektywą przejęcia ojcowskiej dynastii w najbliższych latach. Jego wątek jest nie mniej ciekawy i pozwala na spojrzenie na niezwykle zróżnicowany świat, w którym postanowił umieścić fabułę książki autor, z innego punktu widzenia. Kulturę, w której obraca się Filar można przyrównać do tej obecnej na terenach szeroko-pojętej Azji sprzed setek lat. My – jako czytelnicy – jesteśmy świadkami jego ewolucji i oczywistego rozwoju wydarzeń, które przecież nie będą wiecznie opowiadały o nudnym życiu dziedzica. Najbardziej interesujące wydaje się jednak to, dlaczego jego losy są ukazane obok tułaczki Vuko i napięcie towarzyszące tej ciekawości będzie obecne przez wiele stron.
Streszczenie fabuły, na ile pozwalają mi granice, których przekroczyć nie mogę chcąc wystrzec się spoilerów, mamy już za sobą, teraz pozostaje mi jedynie odpowiedzieć na pytanie – dlaczego "Pan Lodowego Ogrodu" tak mnie w sobie rozkochał? Zacznijmy od niezwykłej kreacji świata, który z jednej strony garściami czerpie z malarskiej twórczości Hieronima Boscha, a z drugiej, swoją obcością przynosi na myśl „Solaris”, również pełne pokręconych widziadeł. Czymże byłaby jednak ta planeta, gdyby nie zamieszkujące ją istoty, łączące się w klany, rody, dynastie, których historie mogłyby napędzać osobne książki. Nie można tutaj mówić o rozmachu godnym "Pieśni Lodu i Ognia", ale mapa Midgaardu swoją pełnią fascynujących kreacji potrafi zrobić wrażenie. Szybko więc przywiążecie się tak do głównych bohaterów, jak i tych, którzy będą im jedynie towarzyszyć w wypełnianiu swojej misji, a to jest dla mnie podstawą dobrej powieści.
Jarosław Grzędowicz wyprzedził w moim prywatnym rankingu o długość Andrzeja Sapkowskiego, którego nazwisko przez wiele lat będzie się pojawiać w kontekście jakiejkolwiek polskiej twórczości spod znaku „fantasy”. Przede wszystkim, wyróżnia go to, że nie zanudza on monotonicznymi opisami flory i fauny, nie zawala nas nadmierną ilością polityki, w której każdy zaczyna się już gubić i obdarza swoją twórczość niezwykłą konsekwencją, którą egzekwuje w momencie, kiedy czytelnik spodziewa się jej najmniej. Niezliczoną ilość razy zdążyłem już zapomnieć o jakimś wątku czy bohaterze, a ten nagle pojawiał się znikąd, policzkując mnie swoją obecnością. Takie fragmenty zostawiają Cię z dłońmi mocno zaciskającymi się na stronicy, szczęką rozdziawioną jakby za pomocą lewarka i umysłem, który przez najbliższy czas nie będzie zdolny do skupienia się na czymkolwiek innym. Oto stan, który wieńczył wiele rozdziałów „Pana Lodowego Ogrodu” przeczytanych przez wyżej podpisanego i chciałbym przeżywać go jak najczęściej.