Niemal czterdzieści lat blasku - słów 'kilka' o Iron Maiden - Pilar - 3 września 2014

Niemal czterdzieści lat blasku - słów "kilka" o Iron Maiden

Dzisiaj mija trzydzieści lat, od kiedy świat „metalheadów” przywitał jeden z najlepszych heavy-metalowych albumów w historii - „Powerslave” wydany we wrześniu 1984 roku przez zespół, który już wtedy miał potencjał, aby zostać legendą. Iron Maiden. Należy im się chyba ode mnie kilka słów z tego tytułu, czyż nie?

Początku historii „Żelaznej Dziewicy” należy doszukiwać się na skraju Londynu, w dystrykcie angielskiej stolicy – Leyton, gdzie całkiem doświadczony basista, na którego większość wołała już wtedy „’Arry” (mowa o Stevie Harrisie) realizował marzenie swojego życia, a którym było założenie własnego zespołu. Mógł on co prawda zupełnie inaczej pokierować swoim życiem i zostać piłkarzem, ba, miał on nawet propozycję testów z West Ham United, całe jednak szczęście, że zdecydował się na zawodowe wykorzystywanie rąk zamiast nóg. Po skompletowaniu drużyny, składającej się z wokalisty Paula Day’a, perkusisty Rona Matthewsa i gitarzystów Terry’ego Rance’a i Dave’a Sullivana, pozostało jedynie zaczerpnąć nazwę zespołu z filmu „Człowiek w żelaznej masce”, co przynosiło też na myśl jedną z popularnych, średniowiecznych tortur – „żelazną dziewicę”. Pierwsze koncerty przyszły kilka miesięcy po uformowaniu grupy, ale jak łatwo się domyślić – nie przyciągały one tłumów.

"Iron Maiden can't be fought, Iron Maiden can't be sought"

Okres czasu do początku lat osiemdziesiątych można nazwać erą wielkich eksperymentów – skład Iron Maiden poddawany był ciągłej rotacji, elementem stałym pozostawał rzecz jasna sam Harris, który dobrał sobie najpierw Dennisa Wilcocka, jako obejmującego kontrolę nad mikrofonem, a później zastąpił jednego Dave’a drugim – Sullivana zmienił Murray. Niemalże na każdym występie można było zobaczyć inną formację, ktoś raz dostawał angaż, by później go stracić, aby na końcu ponownie zjednoczyć się z „Dziewicą”. Jako-taka stabilizacja zaszła, kiedy angaż wokalny przyjął Paul Di’Anno (Dayowi, późniejszemu "śpiewakowi", brakowało rzekomo charyzmy na scenie), z którym londyńska kapela zaczęła grywać po coraz bardziej znanych, okolicznych klubach.

Nie zapowiadało się jednak na żaden przełom, mimo tego, że panowie byli bardzo ambitni. Z kolejnymi nowymi personami w składzie – gitarzystą Strattonem oraz perkusistą Clive’m Burrem – rozpoczęto pracę nad pierwszym poważnym materiałem. Luty 1980 roku przyniósł singiel „Running Free”, promujący wydany kilka miesięcy później album „Iron Maiden”. Mimo tego, że był kiepsko wyprodukowany, zawierał on hity, które nie dość, że umieściły formację Harrisa na czele listy potencjalnych rewolucjonistów brytyjskiego heavy metalu (tzw. „Nowa Fala”), to praktycznie są one grane podczas koncertów po dziś dzień! Mowa tutaj o „Prowler”, „Running Free”, „Sanctuary”, „Phantom of the Opera”, “Iron Maiden”, wyróżnić muszę również jednego z moich faworytów – “Strange World”.

Wkrótce Iron Maiden odbyło tournee po swojej ojczyźnie, występując w roli gościa specjalnego Judas Priest, którzy byli wtedy wraz z Motorheadem jednym z najbardziej liczących się w nowoczesnej muzyce zespołów. Później przyszła pora na podbój Europy, po której zespół w składzie: Di‘Anno, Murray, Stratton, Harris i Burr, woził się w towarzystwie legendarnego Kiss. Z czasem zdano sobie sprawę, że pełniący funkcję gitarzysty Dennis Stratton ma odmienne oczekiwania od kierunku, jaki powinno obrać Iron Maiden, zdecydowano się więc pomachać mu na pożegnanie, na co czekał tylko Adrian Smith, sprowadzony za sugestią Dave’a Murraya (od którego, tak przy okazji, ponoć kupił swoje pierwsze "wiosło"). Panowie znali się ze wcześniejszych lat, wzajemnie się lubili i szanowali swoje umiejętności, nie byli jednak w stanie przewidzieć, że wkrótce stworzą jeden z najlepszych gitarowych duetów w historii muzyki rockowej.

"My body tries to leave my soul or is it me, I just don't know"

W roku 1981 w świat poszedł drugi krążek Iron Maiden o tytule „Killers” i rzeczywiście można powiedzieć, że coraz bardziej „zabijało” szlifowane galopowe tempo kompozycji zespołu. Nie jest to jednak z pewnością najlepszy twór w dyskografii „Dziewicy”, choć przesłuchać go, na przykład po to, aby ujrzeć ewolucję, jaką przeszła ta formacja, jest zdecydowanie warto. Nie mogli narzekać ci z brytyjskiej bandy, którzy liczyli na podróże do egzotycznych krajów – wkrótce „Maidenmania” dosięgnęła również Amerykę Północną, USA, Kanadę czy Japonię. Tak wiele wspólnie zagranych koncertów sprawiło, że muzycy zżyli się ze sobą, ale i niewątpliwie lepiej się poznali, co niektórym zdecydowanie nie wyszło na korzyść. To właśnie przed 1981 rokiem, kiedy to pozbyto się Di‘Anno, odkryto jak wielkie problemy z narkotykami ma ten wokalista, z czym może pogodzono by się, gdyby nie częsta kompletna niedyspozycja, przez którą trzeba było odwoływać występy.

W kluczowym więc momencie, kiedy Iron Maiden było o krok, aby wkroczyć do absolutnego, brytyjskiego topu, padło jednak ofiarą ciosu, który powaliłby niejednych. Z brakiem wokalisty poradzono sobie jednak w tamtym przypadku bardzo sprawnie, bo zamiast Di’Anno pojawił się znany do tej pory z występów w grupie Samson, Bruce Dickinson. Każdy muzyk, przychodzący na miejsce kogoś o ugruntowanej renomie, musi mieć chwilę, aby udowodnić swoją wartość, dowieść, że fani mogą otrzeć łzy po stracie, bo oto nadchodzi lepsze. Czymś takim był dla Dickinsona singiel „Run to the Hills”, na którym udowodnił on, że za Paulem mogą płakać raczej tylko ekstremalni malkontenci. Bruce był stworzony, aby grać w tym zespole – potrafił dostosować się do szalonego tempa Maidenów, śpiewać niezwykle wysoko, kiedy było to potrzebne, a co najważniejsze – na scenie zamienia(ł) się w prawdziwego diabła.

Album „The Number of the Beast” z 29 marca 1982 roku absolutnie zdemolował brytyjskie listy przebojów i to przy pomocy zaledwie ośmiu utworów, wśród których figurują takie nazwy jak „Children of the Damned” (swoją drogą, jedna z ulubionych piosenek tak Dimebaga, jak i moich), „The Prisoner”, rzeczone „The Number of the Beast” czy „Hallowed Be Thy Name”. Nic dziwnego, że do 2010 roku, według The New York Times, sprzedało się ponad 14 milionów kopii „Numeru Bestii” na całym świecie. Najbardziej spektakularny okres kariery Iron Maiden cementowała trasa „The Beast on the Road”, podczas której odbyło się 184 koncertów w 18 krajach jak glob szeroki. Z czasem z gry dla Maiden został zwolniony Clive Burr, na miejscu którego pojawił się Nicko McBrain.

"666 the number of the beast, hell and fire was born to be released"

Iron Maiden nie miało zamiaru dawać wytchnienia fanom gwałtownej, ale nie tracącej przy tym na poziomie skomplikowania i jakości, muzyki, czego dowodem miał być nagrywany na początku 1983 roku na Bahamach album „Piece of Mind”. Można powiedzieć o nim tyle, że na pewno nie ułatwił fanom muzyki heavy-metalowej rozstrzygnięcia o bezwzględnie najlepszym krążku brytyjskich legend. To właśnie na nim znajduje się prawdopodobnie najbardziej popularna piosenka „Dziewicy” – „The Trooper”, opowiadająca o wojnie krymskiej, a konkretniej – bitwie pod Bałakławą i bohaterskiej szarży brytyjskiej lekkiej jazdy, która się tam odbyła. „Piece of Mind” był niczym stempel na bilecie, który odsyłał Iron Maiden na piedestał metalu, rezerwując im miejsca na czołowych muzycznych festiwalach z całego świata.

Naładowani pozytywnymi doświadczeniami, Ironi postanowili utrzymać imponujące tempo i uderzyć w metalową scenę z siłą godną artylerii. To wtedy przyszedł moment na debiut „Powerslave”, bez którego pomysł na napisanie tego artykułu przyszedłby prawdopodobnie dużo później. Myślicie, że wydanie łącznie około czterdziestu pięciu piosenek w ciągu zaledwie połowy dekady jakoś wpłynęło na żywotność składu? Na jakość ich kompozycji? Płonna nadzieja. Iron Maiden było niczym tętent ogromnego stada koni, niezmordowani, zgrani, bojowo nastawieni, traktujący każdy koncert niczym bitwę. To przy okazji promowania „Powerslave” („Aces High”, „2 Minutes to Midnight”, „The Duellists” czy “Back in the Village”) zespół odbył swój pierwszy koncert za „żelazną kurtyną”, który miał miejsce na warszawskim Torwarze (ktoś pamięta mityczną anegdotkę o polskim weselu?).

Piąta płyta była dla Iron Maiden niczym rycerskie pasowanie, pozwalała im zdecydowanie rozsiąść się na jednym z kilku tronów międzynarodowych władców muzyki metalowej. Miliony fanów kapeli na całym świecie miały wyjątkowo nieskomplikowane oczekiwania, kiedy nerwowo ściskali w rękach zafoliowane jeszcze opakowanie nowego materiału Ironów. Chcieli oni po prostu najczęściej usłyszeć ten sam zespół, z tą samą energią i żwawością, bez zbędnych eksperymentów. Brytyjczycy wychodzili więc prawdopodobnie z założenia – czego nie robi się dla publiki? – i jedyne próby, jakimi ją poddawali, były raczej delikatne. Mowa tu choćby o użyciu syntezatorów gitarowych, co miało miejsce na szóstej płycie Iron Maiden – „Somewhere in Time”. Znowu nie brakowało na niej prawdziwych hitów, jak „Wasted Years”, „Deja Vu” czy „Stranger in Strange Land”, tym razem jednak można było odnieść wrażenie, że to duo Murray&Smith (z naciskiem na tego drugiego) wysuwa się na pierwszy plan. Ciężko będzie tym panom w przyszłości osiągnąć taką formę, jaką imponowali na „Somewhere in Time”.

"Everything you need to know about Iron Maiden is onstage" - Dickinson

Wielu nazywa rewolucyjnym dopiero siódmy element Maidenowej układanki – „Seventh Son of a Seventh Son” z roku 1988. Jest to album koncepcyjny, co już samo w sobie jest nietypowe dla tej kapeli, bo opiera się on na powieści Orsona Scotta Carda (autora fantastycznej „Gry Endera”) pod tytułem „Siódmy syn”. Przez wmieszanie Ironów w temat lirycznej mistyki i fantastyki, również kompozycje muzyczne nabrały pewnego nieziemskiego brzmienia. Podkreślono na niej wyjątkowo wyraźnie rolę instrumentów klawiszowych, spełniono również życzenie Harrisa, który pragnął, aby ich najnowsze dzieło było bardziej progresywne, co nie było specjalnie popularne wśród Amerykanów. Iron Maiden nie przestraszyło się jednak czegoś nowego, ja z kolei uważam, że ciężko było znaleźć lepszy moment na odświeżenie formuły, która już powoli mogła zacząć się przejadać.

Muzycy zdecydowali się na roczną przerwę od wspólnej gry, choć nie znaczy to, że pozostawali zawodowo nieaktywni – niemal każdy z nich łapał się jakiegoś zajęcia. Dickinson, na przykład, nagrał solowy album „Tattooed Millionaire” z Janickiem Gersem jako gitarzystą, znacznie różniący się od twórczości „Dziewicy”. Po powrocie, kiedy myślano, że osiągnięto harmonię pozwalającą artystom pracować bez wytchnienia i myśli o tym, że ktoś mógłby przyjść na ich miejsce, pozbyto się Adriana Smitha, który poróżnił się z wciąż dominującym w drużynie Harrisem. Na jego miejsce przyjęto właśnie wspomnianego Gersa, który stał się efektem pierwszej od 7 lat zmiany kadrowej w Maiden. Wraz z nim nagrano jeden z najgorszych krążków, jaki kiedykolwiek wypuszczono pod szyldem „Żelaznej Dziewicy” – „No Prayer for the Dying”. Oberwało się mu za bycie okrojonym muzycznie względem wspaniałych poprzedników, a także za niezbyt porywające teksty.

"Iron Maiden is an institution and I'm delighted that I'm involved in it..."

Iron Maiden częściowo wylizało się jednak wraz z płytą numer „9”, którą było „Fear of the Dark”, zakończone utworem o tym samym tytule, który całkiem prędko stanie się jednym z tych najbardziej rozpoznawalnych w całej historii kapeli. Nie było to jednak wystarczająco wiele, aby wynagrodzić kiepskie nastroje wewnątrz, efektem czego było odejście Bruce’a Dickinsona, na co początkowo Harris chciał zareagować nawet rozwiązaniem działalności. Zdecydowano się jednak na rozpoczęcie poszukiwań nowego wokalisty, aż w końcu wakat zajął Blaze Bayley, z którym grupa nagrała album „X-Factor”, silnie inspirowany życiowymi porażkami basisty-lidera. Rozwiódł się on bowiem po 16 latach z żoną Lorraine, co wyraźnie przełożyło się na jego muzykę. Problemy grupy wciąż narastały, aż w końcu w 1998 roku Harris podjął decyzję, aby ułożyć „Żelazną Dziewicę” do grobu, bo dla tego zespołu zwyczajnie nie widziano nigdzie indziej przeznaczenia. Maiden stracili swoją tożsamość, styl, iskrę. Trzeba było radykalnych działań.

Do takich posunął się menadżer Rod Smallwood, który zdecydował się nie informować opinii publicznej o zakończeniu działalności Iron Maiden, lecz rozpocząć pracę nad pozbieraniem tych legend do kupy. „To nie mogło być przecież tak, że ci ludzie zapomnieli jak ze sobą współpracować, jak dobrze grać!” – myślał zapewne doświadczony dyrektor i całe szczęście, że znalazł się ktoś taki jak on, bo może nigdy nie usłyszelibyśmy już „Seven deadly sins, seven ways to win, seven holy paths to hell and your trip begins, seven downward slopes, seven bloodied hopes, seven are you burning fires, seven your desires...”. Rozpoczęto od ponownego przekonania do gry z Maiden Adriana Smitha i Bruce’a Dickinsona, z którymi zaczęto pracować (w szóstkę, Janick pozostawał na swojej pozycji) nad „Brave New World”.

"...but there was a time that I wasn't delighted so I quit" - Dickinson

Dwunasta płyta była powrotem w chwale i glorii, stała się kwintesencją tego, co Iron Maiden kiedykolwiek reprezentowało. W doskonały sposób zapowiada powrót do ery świetności pierwsza z dziesięciu piosenek, wydana w ewidentnie starym duchu – „The Wicker Man”; nie można jednak zapomnieć również o wyśmienitym, tytułowym „Brave New World”, „Blood Brothers” czy „Out of the Silent Planet”. Efektem pozytywnie przyjętego albumu był zaplanowany na wielką skalę koncert podczas Rock in Rio w 2001 roku, kiedy Iron Maiden wystąpiło przed ćwiercią miliona ludzi. Jasnym sygnałem, że „Dziewica” notuje powrót do klasycznej dyspozycji był też krążek „Dance of Death”, wydany niemal dokładnie 11 lat temu. Żelazna lokomotywa znowu pewnie mknęła po torach jakości.

Równie dobry była „Sprawa Życia i Śmierci” z 2006 roku, luźno chwytająca się tematyki wojny i religii. Widać było, że brytyjskie legendy na nowo napawają się wzajemnym towarzystwem, odzyskując wiarę w swoje umiejętności, co do których czuli się pewniej niż nigdy. Grając w zespole o takiej renomie wiesz, że nie możesz robić czegokolwiek na siłę – jeżeli nie czujesz, że masz w sobie płomień, który pozwoli ci na nagranie czegoś nowego, zwyczajnie tego nie robisz. W erze nagrywania „A Matter of Life and Death” nie było więc żadnej sztuczności, panowie po prostu weszli do studia, wykorzystali zaledwie ułamek z czasu, jaki dała im wytwórnia i nagrali większość w jednym ujęciu. Tak potrafią tylko giganci.

Na 35-lecie istnienia Iron Maiden uraczyło fanów ostatnią do tej pory płytą – „The Final Frontier”, której również ciężko nie uznać za udaną. Sekstet nie próbował na nowo wynaleźć koła, lecz skupiono się na tym, aby grać to, co huczy w ich duszach. A tam zazwyczaj nie usłyszycie ckliwych, akustycznych ballad, śpiewanych po to, aby wyciskać z fanów łzy (choć, paradoksalnie, jednym z moich ulubionych utworów w historii IM jest „When The Wild Wind Blows” z „TFF”, należący do tych raczej wolniejszych). W międzyczasie zagrano oczywiście wiele niesamowitych tras koncertowych: był czas na „Flight 666”, gromadzące łącznie 2 miliony widzów, w 2012 roku ruszyło zaś „Maiden England”, za które miałem zaszczyt zapłacić swoje pieniądze i osiągać absolutnie ekstatyczne stany podczas koncertu w Łodzi w 2013 roku. Możliwość obejrzenia na żywo występu Iron Maiden była jedną z najbardziej niesamowitych chwil, jakie przeżyłem.

"We are one of the last heavy metal bands. Iron Maiden has always been unique" - Smith

Pod jakimkolwiek kątem nie patrzeć na historię „Żelaznej Dziewicy”, zawsze wyjdzie, że jest to zdecydowanie bardziej opowieść o wzlotach niż upadkach. Te, zdarzały się wyjątkowo rzadko i zespół potrafił podnosić się po nich we wspaniałym stylu. Niesamowite jest w tych gościach to, że po niemalże czterdziestu (!!!) latach na scenie, oni wciąż dosłownie po niej fruwają. Mogliby być dziadkami wielu swoich słuchaczy, a w dalszym ciągu pokazują młodszemu pokoleniu, co to znaczy dobrze się bawić. Czy piją jakieś szczególne eliksiry na „backstage’u”? A może to zasługa Eddiego? Jak myślicie?

Pilar
3 września 2014 - 22:19