Trylogia Igrzysk Śmierci - Niesamowita filmowo-książkowa przygoda - Piras - 12 września 2014

Trylogia Igrzysk Śmierci - Niesamowita filmowo-książkowa przygoda

Priorytetem w poznawaniu nowych historii – czy to w przypadku growych, wirtualnych światów, książek, czy filmów – jest dla mnie budowanie specyficznego klimatu, dzięki czemu nowopoznana opowieść stanie się krótką, acz przyjemną przygodą. Nie czytam wiele książek, ani kinomanem jako takim nie jestem, ale robię wszystko, by każda kolejna historia była czymś więcej niż tylko naturalnym zaspokojeniem ciekawości. Dlatego też opowiem wam dziś o mojej przygodzie z trylogią Igrzysk Śmierci autorstwa Suzanne Collins i powstających na jej podstawie serii filmów.

 Tegoroczne wakacje finalizowałem wyjazdem za granicę. Gdzieś tam na zachód od Izraela, ponoć państwo te znane jest z jakiś piramid. Nie wiem, nie widziałem. A jako, że miałem pewność, iż spędzanego tam czasu nie będę pożytkował tak wydajnie jak tutaj, musiałem znaleźć sobie coś bezprzewodowego, ciekawego i wciągającego. Chciałem wziąć tableta, ale nie mam. Zdecydowałem się więc na medium, którego w podstawówce nienawidziłem, sięgnąłem po książkę. Nie jedną, trzy. Tak właśnie zaczęła się moja przygoda z Igrzyskami Śmierci. Kryteria spełniały, tak przynajmniej mówił internet. Że wciągająca, że młodzieżowa, że emocje.

Opinie jednak ją uratowały, bo gdy wpadłem w zeszłym roku na fragment ekranizacji, gdzie wojownicze dzieciaki zwane trybutami walczyły o przetrwanie w lesie będącym areną, wydawało mi się to sztampowe, disney’owe i bardzo ‘harry potterowe – czaro ogniowe’. I mimo, że fragment był zbyt krótki by wyrobić racjonalną opinię, a ponadto miał miejsce w połowie filmu, mając gdzieś tam w głowie opis filmu, wykreowany w mej głowie obraz całej historii wydawał się średnio intrygujący.

Nawet zrobiłem zdjęcie.

Biorąc jednak pod uwagę fakt, że drugi raz na film nie wpadłem, a szukać go specjalnie mi się nie chciało, zdecydowałem się doświadczyć nieznanej opowieści w formie bardziej angażującej, ciekawszej i emocjonującej. Zwłaszcza, że miałem świadomość, iż z czytając książkę w samolocie, będę sprawiał wrażenie bardziej inteligentnego niż na co dzień.

Książka jest rewelacyjna. Brak tu jakichkolwiek negatywnych cech, jakie wywołał u mnie filmowy fragment. Przeciwnie. Czytając miałem wrażenie obcowania z naprawdę intrygującą opowieścią w odpowiednich momentach łapiącą za serce, a w innych wywołujących uśmiech na twarzy. Suzanne świetnie oddała emocje każdej z pojawiających się postaci, wśród których na pierwszy plan wyłania się oczywiście główna bohaterka – Katniss Everdeen. Decyzja, którą podjęła Collins – by narrator był pierwszoosobowy, w rzeczywistości nie tylko spotęgowała do granic możliwości emocje towarzyszące czytaniu, ale tak naprawdę uratowała tę książkę. Igrzyska Śmierci z wszechwiedzącym, 3os. narratorem, byłyby kiepskie. To właśnie dzięki wymuszonej więzi między czytającym a Katniss – całość ma sens. Wraz z nią na bieżąco dowiadujemy się nowych faktów, tajemnic i intryg. Często to reszta bohaterów dysponuje znacznie szerszą wiedzą niż protagonistka, przez co naturalnie dzielimy te same emocje. Relacja czytelnik-bohater(ka) jest tutaj genialnie zrealizowaną podstawą. Często nie zgadzamy się z Jej postawą i poszczególnymi reakcjami, ale przez wzgląd na wiek i okoliczności, szczerze jej współczujemy i kibicujemy.

Tom pierwszy będący świetnym, dziewiczym doświadczeniem był wbrew pozorom tylko rozgrzewką przed częścią drugą, której oficjalniej polskiej nazwy „W pierścieniu ognia” kompletnie nie trawię. To jeszcze lepsza odsłona, przepełniona większą intrygą i dojrzałością. To niesamowite, że czytając faktycznie zauważamy jak bohaterka dojrzewa. W wyniku wcześniejszych wydarzeń zmienia się jej nastawienie, jest jeszcze bardziej odważna i dojrzała. Jako, że mamy do czynienia z pierwszoosobowym narratorem, konsekwentnie dojrzewa właściwie cała powieść. Klimat jest nieco cięższy i w rzeczywistości dzięki temu całość czyta się jeszcze lepiej. „W pierścieniu ognia” jest czymś znacznie więcej niż tylko kontynuacją ciekawej, nieskończonej dotychczas historii.

Przeczytałem dwa tomy z automatu, acz wcześniej pragnąłem rozwiązać to w inny sposób. Po każdej części miałem obejrzeć ekranizację. Niestety to się nie udało, bo nawet gdy miałem takie założenia, okoliczności na to nie pozwoliły. Po „Pierścieniu Ognia” obejrzałem jednak te dwie odsłony w wersji kinowej. Sami wiecie jak to jest oglądać ekranizacje po uprzednim przeczytaniu książki. Z przyczyn oczywistych kino nigdy nie dorówna książkom. To zupełnie inne medium ograniczone przez określony czas, pozbawione wysilania naszej wyobraźni, która to przecież wcześniej już wykreowała pewien obraz. Mam wrażenie, że świetna ekranizacja to taka, w której przedstawiony świat pokrywa się z tym wcześniej namalowanym w naszych głowach. W której każda postać pasuje do przypuszczalnego wcześniej wyglądu. I przede wszystkim powstały na podstawie książki film powinien w tej ograniczonej przestrzeni czasowej zaoferować nam wszystkie niezbędne i najistotniejsze sceny. Jeżeli któraś z nich czytając książkę wyjątkowo utkwiła w pamięci, a nie ma jej na filmie, znaczy to, że ten właśnie film nie jest wartościowy.

Haymitch. Jego filmowa wersja oddaje 120% książkowych wyobrażeń.

Igrzyska Śmierci i ich kontynuacja W pierścieniu ognia reżyserii kolejno: Garry’ego Rossa i Francisa Lawrence’a, to właściwie jedyne produkcje powstałe na podstawie książki, po których obejrzeniu czułem zadowolenie. Ciężko mówić o doświadczaniu kolejnych scen z takim samym entuzjazmem i intrygą jak podczas lektury, ale samo ich doświadczanie w sprecyzowanej, wizualnie dopieszczonej formie sprawiało mi równie wiele przyjemności. Chodzi mniej więcej o brak zażenowania wynikającego z poprzednich wyobrażeń o świecie. Każdy szczegół, przedmiot bądź dowolny element pasuje opisowi Suzanne Collins, co do prawdy pozwala nasycać się kolejnymi chwilami. I tym razem druga część była lepsza. Może ze względu na reżyserię doświadczonego Francisa Lawrence’a – nie wiem. Dwójka jest ciekawsza, ładniejsza i bardziej wciągająca.

Czytam Kosogłos – III tom. Żałuję, że wziąłem się za całość wbrew pozorom zbyt wcześnie, bo skończę go niebawem, a do premiery ekranizacji zostanie jeszcze dobre dwa miesiące (21 listopada). I w zasadzie wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, iż ta właśnie odsłona filmu została – jak to modnie ostatnio – rozbita na dwie części. Druga części Kosogłosa pojawi się w kinach w przyszłym roku. Cholera.

A na dodatek ciekawa koncepcja mapy państwa Panem.

Po wielu już stronach ostatniej książki jasne jest, że to kolejne genialne dzieło. Kolejny krok w dojrzewaniu bohaterki i samej powieści. Wszystko się zaostrza, szykuje się coś, co wisiało w powietrzu już od dawien dawna, a do tej pory niewiele się wyjaśnia. Atmosfera i klimat tworzą coraz to głębszą aurę niepewności. Co się właściwie stanie? Tego nie wiem. Wiem natomiast, że takiej przygody książkowo-filmowej nie doświadczyłem nigdy wcześniej. Żadne Hobbity ani Harry Pottery nie dały mi tego, co Igrzyska Śmierci. A te wciąż trwają.

Piras
12 września 2014 - 18:13