Ranking kiczu czyli filmy o superbohaterach nie pochodzących z Marvela i DC - Pilar - 16 września 2014

Ranking kiczu, czyli filmy o superbohaterach nie pochodzących z Marvela i DC

Marvel zdominował rynek. Wszędzie w ciągu ostatnich kilku lat widzimy spełniających w dużej mierze kanon posłuszeństwa wobec Większych Spraw patetycznego Kapitana Amerykę, luzackiego Iron Mana, dziarskiego Thora czy ostatni hit - zupełnie oderwanych od rzeczywistości Strażników Galaktyki. Walkę, po kilkuletnim nokdaunie, zaczyna w końcu podejmować DC Comics, rozpoczynając serię filmów z Supermanem, by potem połączyć go z Nietoperzem w coraz bardziej imponującym (jeśli chodzi o obsadę) Batman v Superman. W całym tym zgiełku, wśród wszystkich przepychanek, widzowie zdają się zapominać, że jeszcze niedawno pojęcie "superbohater" niekoniecznie musiało kojarzyć się z wyżej wymienionymi gigantami.

Dzięki krótkiemu rankingowi, który znalazłem w serwisie Reddit (dokładne źródło na końcu), postanowiłem przedstawić Wam w nieco bardziej kompleksowy sposób przekrój najpopularniejszych dzieł ostatnich 35 lat, traktujących o superbohaterach, na strojach których nie znajdzie się etykiety "DC" czy "Marvel". Gwarantuję, że w dużej mierze będzie to przejażdżka kompletnie różna od tego, do czego przywykliście, kiedy na salony wjeżdżał temat "facetów z majtkami na spodniach". Zapnijcie więc pasy, drodzy czytelnicy.

1981 - CONDORMAN

Świat zwierząt jest naprawdę inspirujący dla potencjalnych superbohaterów, zawiera on w końcu niemal nieskończoną liczbę stworzeń, od przeżycia których zależało, czy będą w stanie one w jakiś zmyślny sposób oszukać lub zwyczajnie unicestwić to, co zagrozi ich gatunkowi. Logicznym byłoby więc sięgnięcie scenarzystów czy rysowników po moce drapieżnych kotów, jadowitych węży czy nawet, no nie wiem, niedźwiedzi. Nie potrafię sobie jednak wyobrazić, co kierowało  procesem twórczym Roberta Sheckleya, który napisał "The Game of X", na podstawie którego powstanie później film bynajmniej nie mający w zamiarze podbić światowe kino. Czy to ptak? Czy to samolot? Nie, to Człowiek-Kondor!

Rzecz opowiada o przygodach Woodrowa Wilkinsa, ambitnego rysownika, którego największym marzeniem jest wcielenie się w postać z kart swoich komiksów - tytułowego Condormana. Jego obsesja posuwa się do tego stopnia, że aż sprawia on sobie specjalny strój, w którym miałby czynić dobro jako heros sygnowany sylwetką niezbyt majestatycznego, padlinożernego ptaka. "Jedyne", czego w jego mniemaniu, brakuje mu do pełni szczęścia, jest ekwipunek, na kupno którego nie może pozwolić sobie biedny artysta. Niczym manna z nieba spływa więc na niego oferta współpracy z CIA (makes perfect sense), w efekcie czego Condorman nie dość, że zyskuje upragnione zabawki to jeszcze poznaje kobietę swoich marzeń, a jego super-bohaterski sen trwa.

Nie będę Was oszukiwał, że Condorman skopałby tyłek Hulkowi czy choćby Robinowi, bo pewnie zebrałby od nich łupnia, mniej więcej w takim samym stopniu, w jakim film przyjął bicie od publiczności. Ta, co prawda, była nieliczna do tego stopnia, że osoby, które z powodzeniem zakończyły seans "Człowieka-Kondora" mogą nazywać się hipsterami; nie jest to jednak tytuł, który gwarantuje same przychylne opinie. Rezultat jest taki, że gdzie nie szukać, ten kreatywny film z 1981 roku jest postrzegany raczej jako kaszana. Szkoda. Człowiek-Kondor miał wielki potencjał.

1986 - THE TOXIC AVENGER

Okej, istnieje szansa, że o tym dziele ktokolwiek z Was rzeczywiście słyszał. W czasach, kiedy nie było mnie jeszcze na świecie, słowo "avenger" użyte w tytule filmu o superbohaterze raczej jednoznacznie prowadziło do "Toksycznego mściciela", nie do gromady sympatycznych, marvelowskich tytanów. Ten film nawet nie udaje, że został wyprodukowany na poważnie - to przerysowana komedia grozy, ewidentnie skierowana do mało wymagającej widowni, która po latach uformuje mały kult, chwaląc dzieło wytwórni Troma jako jeden z najlepszych filmów niskobudżetowych. W ramach dygresji rzućmy okiem na liczby - w pracy nad The Toxic Avenger reżyserom Kaufmanowi i Herzowi (obydwaj panowie mają słabość do kina klasy B) miał pomóc budżet w wysokości 350 tysięcy dolarów. W przypadku Avengersów sprzed dwóch lat mówi się o kwocie około 600 razy większej.

Pocieszny "Toxie" rodzi się, kiedy miejskie popychadło wpada do beczki z chemikaliami, które przemieniają wyśmiewanego Melvina Junko w monstrum, bawiące się życiem swoich wrogów. Cała "fabuła" filmu jest właściwie jedynie pretekstem, aby zmutowany superbohater rozprawiał się na wiele różnorakich sposobów z przestępczością w swoim rodzimym Tromaville. Ciężko tak naprawdę sklecić o tym filmie cokolwiek konstruktywnego, gdyż jest on zwyczajnie festiwalem kopania, bicia, podduszania i innego rodzaju aktów, których nie powstydziłby się Punisher.

Wygląda jednak na to, że mimo gigantycznych pokładów kiczu, jakie wylewały się z ekranu (a może właśnie dzięki nim) doprowadzono do powstania łącznie CZTERECH części filmów z tego cyklu. Ich produkcja w dalszym ciągu prawdopodobnie nie kosztowała Tromy więcej niż Marvela dwóch minut dowolnego filmu o superbohaterach z ostatnich 3 lat, mimo tego, wciąż pewnie chodzą po Ziemi ludzie, których oczy zapełniają się łzami na myśl o The Toxic Avenger. Moje pewnie też by łzawiły, ale raczej z rozbieżnych przyczyn.

1990 - DARKMAN

Z rokiem 1990 w naszym rankingu robi się ciekawie - główną rolę w produkcji Sama Raimiego (który potem wyprodukuje choćby trylogię o Spider-Manie) odegrał bowiem Liam Neeson (choć Universal Pictures przymierzało do tej roli choćby Gary'ego Oldmana, liczyli też na angaż Demi Moore lub Julii Roberts), genialny aktor, którego później media docenią za rolę w Liście SchindleraBatman - Początek czy Uprowadzonej. 24 lata temu Irlandczyk musiał jednak parać się odgrywaniem naukowca, który zostaje zaatakowany i porzucony na śmierć przez słynnego gangstera - Roberta Duranta.

Na pomoc ma mu przyjść jego własny wynalazek - sztuczna skóra, która może przybrać dowolny kształt, wkrótce pokrywająca jego oszpeconą twarz. Eksperymentom przysłuży się również jego narzeczona, w którą wcieliła się Frances McDormand, ostatnio widziana choćby na planie genialnego serialu Fargo. Darkman od razu tworzy wrażenie poważniejszego filmu, z którego nie wypada już żartować (a już na pewno nie w takiej częstotliwości, jak miało to miejsce przy powyższych pozycjach), został on przyjęty na tyle dobrze, że zapracował na dwie kontynuacje. Nigdy jednak nie zagrażał prawdziwym klasykom gatunku.

1991 - THE ROCKETEER

Oto kolejny tytuł, który pewnego poziomu nie przeskoczy, z perspektywy czasu zaskakuje jednak naprawdę świetną obsadą. Waltowi Disneyowi udało się przekonać do pracy nad The Rocketeer Jennifer Connelly, Alana Arkina czy Timothy'ego "Bonda" Daltona. Wszystko to, aby we właściwy sposób przedstawić historię pilota, do którego rąk trafia jet-pack - przenośny silnik rakietowy, pozwalający ludziom latać. Wynalazek ten ściąga na niego oczy całego świata - wśród nich znajdują się jednak szemrani goście (w tej roli - naziści), planujący wykorzystać technologię w analogicznie szemranych celach. Jak łatwo się domyślić, nasz dzielny Cliff Secord, prędzej zemrze niż im na to pozwoli.

Co ciekawe, jeszcze kilka lat temu była mowa o kontynuacji 22-letniego filmu, który w rankingu popularności prawdopodobnie stoi obok powyższego Darkmana. Ktoś z Was byłby jeszcze chętny zobaczyć szybującego Billy'ego Campbella?

1994 - THE CROW

Koniec ględzenia o niszowych filmach, których nie oglądali nawet najwięksi fanatycy niskobudżetowego kina, czas wyłożyć Wam konkrety. Takim niewątpliwie był Kruk, kończący w tym roku dwie dekady, za reżyserią którego stał Alex Proyas, który dobrał sobie do głównej roli Brandona Lee - syna znanego skądinąd Bruce'a Lee, co tłumaczy jego upodobania do sportów walki. W kogo miał się wcielić zaledwie 28-letni potomek jednego z najsłynniejszych wojowników w historii ludzkości?

W Erica Dravena, który dzień przed swoim własnym weselem zostaje brutalnie zamordowany, zresztą tak jak i jego narzeczona. W normalnych okolicznościach kryminaliści mogliby liczyć na życiowy dostatek i niczym niezmącony spokój, w The Crow skrzywdzony kochanek postanawia powrócić dokładnie rok po barbarzyńskim akcie, tym razem nie jako bezbronny muzyk, ale anioł zemsty, na ramieniu którego spoczywa symboliczny kruk. Wraz ze swoim towarzyszem przez około półtora godziny seansu Brandon Lee będzie nam pokazywał podręcznikowe sposoby na wymierzanie sprawiedliwości tym, którzy na to zasługują. Sami pewnie robilibyśmy to samo, gdybyśmy, no, byli synami Bruce'a Lee.

Co ciekawe i tragiczne zarazem, ten fakt nie uchronił Brandona od śmierci na planie filmu, podczas kręcenia jednej ze scen, w której to ktoś podmienił atrapę kuli do rewolweru na jej prawdziwą, jak najbardziej zabójczą, wersję. Przez ten fakt, zwyczajnie wysoką jakość samego filmu oraz fantastyczną ścieżkę dźwiękową napisaną przez Trenta Reznora z Nine Inch Nails, film doczekał się popularności, jaka nie grozi żadnej z powyższych pozycji. W pewnych kręgach jest on wręcz kultowy i na pewno jest jednym z niewielu tytułów na tej liście, który absolutnie zasługuje na Wasz czas.

1994 - THE MASK

Na drugim biegunie podejścia do tematu znajduje się obraz, który widział prawdopodobnie każdy, ale przyznajcie się - rzadko kiedy zdarzyło Wam się rozważać go w takich kategoriach, w jakich wymienia się go na tym zestawieniu. Kiedy się nad tym dłużej zastanowimy, Maska to klasyczny przykład dzieła o superbohaterze, przez komediową otoczkę ciężko to jednak zaakceptować.

Tytułowa maska to artefakt, przemieniający Stanleya Ipkissa z nudnego urzędasa, w rolę którego jak zwykle fantastycznie wcielił się Jim Carrey, w zielono-głowego herosa, dysponującego nadludzką siłą, wytrzymałością, ale chyba przede wszystkim - niezwykłym urokiem. Ten zaczyna mu szybko podpowiadać, że poderwanie laski zdecydowanie spoza jego ligi (Cameron Diaz, której kariera właściwie rozpoczęła się od tego filmu) będzie dobrym pomysłem. Stanleyowi daleko jednak (przynajmniej na początku) do szlachetnych rycerzy w ciasnych portkach, którzy ratują świat, bo swoje talenty wykorzystuje on choćby do napadania na banki. Z czasem jednak wplątuje się on w porachunki z mafią, co staje się świetną wymówką, aby pokazać cały aktorski kunszt Carreya.

Maska może nie jest wybitna, ale na pewno spełnia swoje nadrzędne zadanie - bawi. Jest to jeden z tych obrazów, które widziałem wielokrotnie i nie zdziwię się, jak podczas jakiegoś rodzinnego posiedzenia obejrzę go kolejny raz.

1997 - SPAWN

Peany pochwalne kończą się wraz z postacią Spawna, w którego wcielił się 17 lat temu Michael Jai White, któremu ta sztuka niespecjalnie się udała. Zadanie było proste: odzwierciedlić wizerunek przywróconego do żywych oficera sił specjalnych, który zginął z rąk przełożonego podczas służby, a którego powrót, jak to bywa w takich przypadkach, będzie obfitował w łamanie szczęk w liczbach hurtowych, setki wystrzelonych kul i wybuchów.

Mimo efekciarstwa i wygórowanych ambicji, studio New Line Cinema nie podołało zadaniu stworzenia filmowego uniwersum, które będzie w stanie zawalczyć z popularnym w tamtych czasach Batmanem. Znacznie lepiej wypadł serial animowany, scenariusz do którego pisał Todd McFarlane (twórca postaci Spawn), czyli weteran Marvela, który pracował nad Spider-Manem czy Hulkiem. Mimo przystępnej formy, nie brakowało w nim wulgaryzmów, brutalnych scen czy gęstej atmosfery, co ironicznie rzutuje na omawiany film z 1997 roku.

I wygląda na to, że na tym zakończy się ten przesadnie już długi artykuł, choć zdaję sobie sprawę, że można by napisać kolejny, zawierający inne przykłady superbohaterów, którzy nie dali się złamać komercji i nie dołączyli do kolegów po fachu z DC i Marvela. Macie jakieś wspomnienia z którymkolwiek z tych filmów? Znacie jakieś inne przykłady?

Źródło

Pilar
16 września 2014 - 15:06