"Jeśli nie umiemy docenić tych, którzy na to zasłużyli, to mamy problem" - dziedzic fortuny kieruje te słowa do zapaśnika mającego na koncie sukces olimpijski. Na początku nie jest jasne, czy mówi o nim, czy może o sobie. "Foxcatcher" to nie jest film o sportowcu pnącym się po szczeblach kariery. To przede wszystkim dramat o destruktywnych rodzinach i kompleksach, które towarzyszą także tym, którzy pozornie mają wszystko.
Z pewną zazdrością ogląda się sam początek filmu. Historia o Amerykaninie równie dobrze mogłaby być opowieścią o polskim sportowcu, który akurat nie wybrał sobie piłki nożnej, a coś niszowego. Na ostatnich igrzyskach nie mogliśmy się nadziwić jak wielkie sukcesy osiągają zawodnicy trenujący gdzieś w stodole, bo nikt nie chce ich dofinansować. Na polski film na ten temat nadal czekamy. Amerykanie lubią opowiadać podobne historie. Tym razem zrobili to na opak. Zapaśnika Marka Schultza poznajemy, gdy ma już na koncie olimpijskie złoto, jednak jego życie nie opływa w luksusy. Zajada się zupkami chińskimi, do knajp nie chodzi, a jak je poza domem, to jest to kanapka w samochodzie. Jego wielki sukces nikogo nie obchodzi. Gdy na wykładzie opowiada młodym ludziom o swoich dokonaniach, ci przysypiają. Mark ma brata - także zapaśnika, także z sukcesami. Obydwaj jednak mocno się od siebie różnią. Starszy brat Dave jest wygadanym optymistą. Wiedzie szczęśliwe życie u boku żony i dwójki dzieci. Mark jest nieśmiały i mieszka samotnie. Jego życie ma się jednak zmienić na lepsze, gdy dostaje telefon od milionera Johna du Pont. Dziedzic fortuny jest pasjonatem zapasów i jako trener chce w tej dziedzinie wraz z Markiem osiągnąć sukces. Ściąga go do swojej posiadłości, dobrze płaci. Wygląda na to, że życie Schultza się odmieni. Problem w tym, że John jest socjopatą.
To co w filmie zaskakuje najbardziej, to obsadzenie w dwóch głównych rolach aktorów, którzy dotychczas głównie grali w komediach i nie zdradzali oznak ponadprzeciętnego talentu. I to był strzał w dziesiątkę. Tatum gra nieśmiałego zapaśnika, który mówi prostymi zdaniami i w kółko powtarza "OK, dobrze, dziękuję". Albo wzrok mu ucieka do ziemi, albo wygłasza swoje kwestie z kamienną twarzą. Sprawia nawet wrażenie lekko upośledzonego. To taki współczesny Rocky Balboa. Przypominam, że Sylvester Stallone za swoją rolę został nominowany do Oscara. Tak jak wtedy on, tak teraz Tatum idealnie nadaje się do takiej roli.
W milionera marzącego o sukcesie w zapasach wcielił się Steve Carell. Nie spodziewałem się, że zbuduje tak dobrą postać. Swoją część roboty odwaliła także charakteryzacja (wielki nos, fryzura), ale to on sprawił, że John du Pont w jego interpretacji to jeden z ciekawszych filmowych socjopatów. Waży słowa, ma spore problemy z efektywną komunikacją, specyficznie się porusza. Przez dłuższy czas ciężko jednoznacznie ocenić jego postępowanie. Zarówno Mark jak i Jon żyją w cieniu swoich rodzin. Schultz próbuje odciąć pępowinę łączącą go ze starszym bratem, a du Pont czuje się niedoceniany przez własną matkę, która sama pasjonuje się końmi, a zapasy uważa za prostacki sport.
Twórcy nie tylko nie oceniają swoich bohaterów, ale wręcz próbują ich tłumaczyć okolicznościami - po części tym, że za ich postępowanie odpowiedzialne są niezdrowe relacje w rodzinie i piętrzące się kompleksy. Nie dają jednak prostych odpowiedzi. Pewne wątki są niedopowiedziane, motywów działań można szukać w rozmaity sposób.
"Foxcatcher" nie jest filmem z szybkim tempem. Jeśli bohaterowie biegają na treningu to głównie towarzyszy im cisza, a nie "Eye of the Tiger". Skupia się głównie na psychologii bohaterów, na specyficznej relacji Jona, Marka i jego starszego brata. Film został oparty na faktach. Jeśli nie znacie tej historii to radzę sprawdzić ją po obejrzeniu filmu, a nie przed. Nie psujcie sobie zakończenia.