Ekranizacje bijatyk to wyjątkowa kopalnia filmowych gniotów. Pierwszy Mortal Kombat jeszcze dało się oglądać, ale jego sequel, podobnie jak aktorskiego Street Fightera, Tekkena czy DOA: Dead or Alive – już niespecjalnie. Ale wszystkie one, podobnie zresztą jak produkcje Uwe’a Bolla, wydają się być całkiem przyjemnymi tworami światowej kinematografii w porównaniu do Tekken 2: Kazuya’s Revenge.
Pierwszy aktorski Tekken, ten z 2009 roku, był słabiutki, ale kilka rzeczy zrobił dobrze. Twórcy wcisnęli do niego sporo postaci z gry, które wyglądem i, tu już bardziej lub mniej, charakterem oraz stylem walki przypominali swoje growe wcielenia, pretekstem do naparzanki był turniej sztuk walki, zaś główny motyw fabularny kręcił się wokół klanu Mishima próbującego pozabijać się nawzajem – czyli w zgodzie z duchem oryginalnej Żelaznej Pięści. Dwójka wszystkie te elementy olała, sprawiając, że z Tekkena została tylko nazwa . Postaci z gry w ciągu całego wątpliwej jakości seansu spotkamy trzy – tytułowego Kazuya’ę, jego ojca Heihachiego oraz Bryana Fury’ego. Każdy z nich kompletnie nie przypomina wojowników, jakich znacie z gry. Ani nawet samych siebie z poprzedniego filmu. Co do turnieju sztuk walki… Jakiego turnieju sztuk walki? Czegoś takiego tu w ogóle nie ma. Natomiast konflikt Mishimów został zastąpiony dziwną mieszanką pseudofilozoficznych dyrdymałów i marnej kalki Tożsamości Bourne’a.
Twórcy długo nie mogli się zdecydować, jak właściwie nazwać ten film. Początkowo dużo się mówiło o Tekken: Rise of the Tournament i Tekken: A Man Called X, w końcu jednak zdecydowano się zespoilerować jedyny interesujący plot twist całego filmu, nazywając go Kazuya’s Revenge. |
Film jest prequelem do pierwszego filmu i próbuje opowiedzieć historię Kazuya’i. Znany ze swojej bezwzględności, zdradliwości i arogancji kozak tutaj został przerobiony na cierpiącego na amnezję, w gruncie rzeczy porządnego gościa, który przez cały film na przemian naparza się z losowymi przeciwnikami albo szwęda po mieście, próbując przypomnieć sobie kim jest – co jest zobrazowane za pomocą retrospekcji, które chyba miały zrobić z filmu kino artystyczne, ale coś tu zdecydowanie nie wyszło i po którymś z kolei razie zwyczajnie nudzą. Z samej prawdziwej tożsamości Kaza próbowano zresztą zrobić najważniejszy plot twist całego filmu i może nawet by się to udało… GDYBY JEGO IMIĘ NIE ZOSTAŁO ZDRADZONE W SAMYM TYTULE. Historia jest też naciągana jak cholera i momentami nie tyle dziurawa, co wręcz idiotyczna. Postaram się zobrazować to moją „ulubioną” sceną, notabene chyba mającą być najważniejszą w całym filmie:
SPOILER ALERT
Kaz staje naprzeciw swojego ojca, Heńka, który tłumaczy mu, kim jest i że wszystko to, co go spotkało, było częścią planu uczynienia go silniejszym. Wliczając w to udział laseczki z którą Kaz się zakumał, a która, jak się okazało, była podstawiona przez Heihachiego. Laseczka pojawia się na schodach, podchodzi do Heihachiego i namiętnie go całuje… po czym umiera. Bo tak. Heihachi dalej prowokuje Kaza, który się na niego wścieka i rzuca do ataku. Wtedy Heihachi znika, bo tak, pojawia się dwadzieścia metrów dalej, mówi, że jeszcze nie nadszedł czas ich konfrontacji i odchodzi.
KONIEC SPOILERA
W Kazuya’s Revenge pojawia się cała gama wojowników, których miejsce w fabule spokojnie można było wypełnić kilkoma z kilkudziesięciu znanych z gier uwielbianych przez fanów postaci. Zamiast tego powrzucano tu zupełnie losowe, śmieszne „zabójczynie”, których imiona chyba nawet nie padają ani razu w trakcie całego filmu. Natomiast ci, którzy się pojawiają, w żaden sposób nie przypominają samych siebie. Heihachi zgubił gdzieś od ostatniego filmu swoją ikoniczną fryzurę i jest łysolem, natomiast Bryan pełni rolę, uwaga… dobrego faceta. Jedna z najwredniejszych postaci w całym uniwersum pomaga Kazowi w wyrwaniu się z macek zła.
Sceny walk są poprawne i nie wyróżniają się zupełnie niczym in plus, ale stanowią zdecydowanie najprzyjemniejsze fragmenty filmu. Głównie dlatego, że pozostałe to powtarzane w kółko te same retrospekcje (które powtarzają nawet fragmenty, jakie widzieliśmy 5 minut wcześniej) oraz dramatycznie słabe dialogi wymieszane z równie dramatycznie słabym aktorstwem. Smutno patrzeć na azjatyckich aktorów, którzy ewidentnie nie radzą sobie z językiem angielskim, a mimo to próbują wypowiadać denne frazesy godne szkolnych przedstawień z podstawówki. Z zaangażowaniem godnym właśnie uczniów z podstawówki. Nawet scena pocałunku wyszła w tym filmie sztuczniej niż w typowym filmie dla dorosłych.
Nie rozumiem, dlaczego ten film nazywa się Tekken, skoro odcina się od macierzystej marki jak tylko może. Nie rozumiem, dlaczego ten film ma dwójkę w tytule, skoro jest prequelem, na dodatek mającym z pierwszym filmem tak mało wspólnego, jak to tylko możliwe. Nie rozumiem, dlaczego Namco Bandai pozwoliło na powstanie takiego filmu. I nie rozumiem, jak można było stworzyć coś gorszego od filmów Uwe’a Bolla.
Jeśli spodobał Ci się mój wpis, byłoby miło, gdybyś zalajkował/a moją stronę na FaceBooku. Pojawia się tam sporo zawartości, która Jaskinię omija. Za korektę odpowiada Polski Geek, zachęcam też do odwiedzenia jego serwisu.