Po niezbyt udanym „Krakenie” i bardzo dobrej „Ambasadorii” przyszła pora na kolejną wyprawę w świat wyobraźni Chiny Mieville’a. Przed nami powieść o intrygującym tytule „Toromorze”.
Sham ap Shoorap, niezbyt udany pomocnik lekarza na kretowniku, podróżuje wraz z załogą po toromorzu pod dowództwem pani kapitan uganiającej się za białym kretoryjem. Wyprawa byłaby jedną z wielu zwykłych wypraw, gdyby nie coś, co Sham znalazł we wraku pewnego pociągu: zdjęcie pokazujące coś absolutnie niemożliwego. Szybko okaże się, że znaleziskiem interesuje się wiele niekoniecznie sympatycznych osób, jak np. piraci czy marynarka wojenna. Chęć przekazania dzieciom informacji o losie rodziców, znanych odzyskiwaczy, ściągnie na chłopaka spore kłopoty.
Jak zwykle u Mieville’a najciekawszy jest świat: z jakiegoś powodu cały pokryty torami, z porozrzucanymi wyspami zamieszkanymi przez ludzi - jedynymi miejscami, gdzie można normalnie chodzić po ziemi. Na toromorzu zejście z torów to pewna zguba: różne żarłoczne stworzonka ruszają do ataku jak tylko zorientują się, że ktoś opuścił bezpieczny szlak. Same tory nie chronią jednak przed wszystkim: czają się na nich tajemnicze anioły, które polują na pociągi. Niestety interesująca konstrukcja świata to jedyna warta uwagi rzecz, chociaż tez nie bez wad: przydałoby się kilka słów na temat genezy tak dziwnej rzeczywistości. Niby na końcu dostajemy jakieś tam wyjaśnienia, ale są one strasznie mętne i tak naprawdę niewiele z nich wynika. Kolejnym problemem jest sama fabuła: ot, podróż od punktu A do punktu B, plus wyścig o skarb. Tyle. Zwroty akcji (o ile można je tak nazwać) są szalenie przewidywalne i najbardziej zaskakiwał mnie sam fakt, że tak łatwo zgadłam, co będzie dalej. Mam wrażenie, że zabrakło też miejsca na satysfakcjonujące rozwinięcie wszystkich wątków. Np. z początku wydawało mi się, że rodzeństwo Shroake’ów będzie miało dużo do powiedzenia, a tymczasem nic tego. Sporo zastrzeżeń budzi też kreacja bohaterów: zdecydowanie za dużo jest postaci drugo- i trzecioplanowych, które niewiele wnoszą i są tylko dekoracją. Bohaterowie pierwszoplanowi także nie grzeszą wyrazistością, brakuje im głębi, jakiś cech charakteru zapadających w pamięć. Trudno jest się przejmować losami postaci z papieru. Najbardziej udany był nietoperz Dzionek.
Nawet nawiązania do „Moby Dicka”, „Diuny” czy „Pikniku na skraju drogi” nie ratują sytuacji. Przy czym nie wiem, czy „nawiązania” to dobre słowo, miejscami raczej pasowałaby „kalka”. Jak lubię Mieville’a, tak muszę przyznać, że zdecydowanie nie jest to jego najlepsza powieść i mogę ja polecić co najwyżej jego najwierniejszym fanom. Innych zachęcam do lektury np. „Ambasadorii” czy „Blizny”.