Kilkakrotnie już, na łamach tej strony, opisywałem bardzo stare tytuły, które wielu dzisiejszych graczy mogłoby uznać za wręcz niegrywalne. Wszystkie te teksty nie istniałyby jednak, gdyby nie platformy dystrybucji cyfrowej takie jak Origin, Steam i oczywiście GOG. To niesamowite jak wiele tytułów znalazło się dzięki nim w zasięgu ręki każdego gracza. Możliwe stało się ponowne przeżycie niezapomnianych klasyków, a także – jak w moim przypadku – zetknięcie się z niektórymi po raz pierwszy. I to za paroma kliknięciami myszki, bez przeglądania aukcji internetowych z nadzieją trafienia na dany tytuł, płacenia kosmicznej ceny i godzin kombinowania, aby grę uruchomić na współczesnym sprzęcie. Niestety, nie można mieć wszystkiego. Jest jeszcze wiele produkcji, które wciąż leżą zapomniane w kącie, a zagrać w nie można jedynie znajdując gdzieś używany egzemplarz, lub pozyskując z mniej legalnych źródeł. Postanowiłem podzielić się moją małą listą tytułów, które chętnie zobaczyłbym w ofercie Good Old Games. Będą to zarówno znane wszystkim klasyki, jak i gry po prostu dobre i ciekawe, które zasługują na drugą szansę, żeby zaistnieć w świecie gier.
Seria Black & White
Tej gry nie trzeba nikomu przedstawiać. Właściwie, jestem trochę zdziwiony, że tak uznany tytuł nadal nie doczekał się wersji na współczesne systemy. Boskie symulatory to jeden z najciekawszych gatunków w świecie gier, ale dobrych jego przedstawicieli jest jak na lekarstwo. Właściwie, tylko Peterowi Molyneux udało się powtórzyć sukces Populousa, dzięki takim grom jak Dungeon Keeper i właśnie Black & White. To fantastyczna gra ze świetną, czasami wymagającą kampanią i oczywiście chowańcami, które zachowywały się adekwatnie do tego, jak je wychowaliśmy. Od tamtej pory nikt z powodzeniem nie przywrócił tego tematu graczom (w tym sam Molyneux, którego Godus – mimo zadatków na świetną grę – rozwija się w powolnym tempie, a ostatnia większa aktualizacja ukazała się grubo ponad pół roku temu). W takiej sytuacji świetnie byłoby przynajmniej mieć możliwość odświeżenia sobie poczciwego Blach & White i ponownie pobawić się w boga.
Croc: Legend of the Gobbos i Croc 2
Jednym trójwymiarowe platformówki kojarzą się najmocniej z Crashem Bandicootem, innym z Mario lub Raymanem. Mnie jednak zawsze kojarzyć się będzie z Crokiem. Ten sympatyczny krokodylek był, przed laty, jednym z moich ulubionych bohaterów. Jego historię poznajemy, gdy zostaje znaleziony jako sierota przez króla Gobbosów – małych, puszystych stworków. Gobbosy przygarniają Croca jak swojego, ale wiele lat później zostają porwane przez upiornego barona Dantego i jego sługusów. Dorosły już Croc wyrusza w podróż, aby ocalić swoich puchatych pobratymców. Gra wyróżniała się dość wysokim poziomem trudności, miłą oprawą dźwiękową i momentami mrocznym klimatem. Warto wspomnieć, że wersja pecetowa – na której ja grałem – okrojona została względem konsolowej i w efekcie część poziomów pozbawiona była muzyki. Lokacje przechodziliśmy więc w upiornej ciszy, co prawdopodobnie miało duży wpływ na ponurą atmosferę, którą odczuwałem przechodząc tę grę lata temu. Powstała także druga część przygód Croka, która nie wywarła już na mnie takiego wrażenia jak jedynka. Z chęcią bym jednak dał jej drugą szansę.
Oni
Ta niepozorna produkcja to dzieło studia Bungie, a konkretnie ich oddziału Bungie West. Był to projekt bardzo ambitny, który zapowiadał się na prawdziwy hit. Gra akcji łącząca strzelanie ze złożonym systemem walki wręcz było wtedy czymś niespotykanym. W dodatku, tytuł osadzony został w dystopijnym świecie przyszłości, a to wszystko okraszono mangową stylistyką i fantastycznym animowanym intrem. Główną bohaterką była Konoko, członkini specjalnego oddziału rządowej policji, którą wysłano do walki z organizacją terrorystyczną. Konoko posiadała szeroki wachlarz ruchów – mogła wykonywać akrobacje, których nie powstydziłaby się sama Lara Croft, nieobce jej także były sztuki walki. Niestety, gra nie została już przyjęta tak entuzjastycznie, głównie za sprawą cięć, których padła ofiarą. W ostatecznej wersji gry nie znalazły się niektóre bronie i tryb wieloosobowy, a lokacjom brakowało szlifu, co odbiło się na ocenach gry. Niemniej, rozgrywka nadal była doświadczeniem przyjemnym i satysfakcjonującym. No i to wciąż wyjątkowa gra, ze świetnym klimatem, więc liczę, że kiedyś jeszcze dane mi będzie w nią zagrać.
The Devil Inside
Chociaż pod względem trzonu rozgrywki to dość toporny survival-horror w stylu Resident Evil, The Devil Inside wyróżnia się nietypowym podejściem do tematu. Cała gra jest bowiem częścią programu telewizyjnego, w którym publiczność obserwuje jak główny bohater, Dave Cooper, walczy z hordami demonów i nieumarłych w upiornym, opuszczonym domostwie. Wszystko kręcone jest na żywo, więc za naszym bohaterem nieustannie podążają kamery, z których obraz możemy regularnie wyświetlać, w rogu widzimy logo kanału, przed ekranami ładowania dostajemy wiadomość o przerwie na reklamy, a wydarzenia zachodzące w grze komentuje charyzmatyczny prezenter, o znajomo brzmiącym nazwisku Jack T. Ripper. Nie sposób odmówić grze uroku i chociaż sama rozgrywka nie należała do najdoskonalszych, w tej kwestii także wprowadzono kilka ciekawych elementów. Nasz bohater mógł bowiem zamieniać się w diablicę o imieniu Deva, która władała demoniczną magią i wchłaniała dusze poległych wrogów. Całość złożyła się więc w produkcję co najmniej nietypową, a taki powiem świeżości jest w survival-horrorach zawsze mile widziany.
Seria Ecstatica
To była dopiero gra, która wyróżniała się z tłumu. Stworzona przez Andrew Spencera i wydana przez legendarne Psygnosis, Ecstatica to pierwsza (i prawdopodobnie ostatnia) seria gier, która stworzona została z użyciem elipsoid. W efekcie modele postaci i lokacje wyglądały, jakby ktoś uformował je z połączonych ze sobą baloników. Wyglądało to trochę zabawnie, ale dzięki temu gra miała bardziej „wygładzony” wygląd względem korzystających z polygonów gier, takich jak Alone in the Dark, gdzie wszystko było proste i kanciaste. Ta estetyka kontrastowała mocno z samą grą, bo Ecstatica to produkcja na swoje czasy odważna, niepozbawiona zwłok, krwi, a nawet golizny, przyprawiona do tego szczyptą nieprzyzwoitego humoru. Rozgrywka mocno przypominała wspomniane Alone in the Dark, jednak poruszaliśmy się po bardziej otwartych przestrzeniach, a nasz bohater miał nieco więcej krzepy do walki z potworami. Pełno było więc eksplorowania i szukania przedmiotów, których trzeba było potem odpowiednio użyć, a we wszystkim przeszkadzały nam wredne pułapki i klasyczne fantastyczne maszkary pokroju demonów, wilkołaków, goblinów i tym podobnych. Ecstatica doczekała się drugiej części, która kładła większy nacisk na akcję, a w produkcji było także Urban Decay, czyli – najprościej ujmując – Ecstatica z pistoletami. Studio Spencera zostało jednak zamknięte przed jej dokończeniem i na tym historia obu gier się skończyła.
Severance: Blade of Darkness
Ta produkcja z 2001 roku na pewno przypadłaby do gustu fanom serii Dark Souls. Pierwszą wyróżniającą się cechą Blade of Darkness jest możliwość wyboru jednej z czterech, zupełnie różnych postaci. Nasz wybór ma wpływ nie tylko na sposób, w jaki będziemy walczyć, ale też na przebieg samej kampanii. Każdy bohater ma inną historię, inne cele i zaczyna swoją przygodę w innym miejscu. Severance robiło wrażenie mrocznym klimatem, świetną grą cieni i wymagającą rozgrywką, a także interakcją z otoczeniem. Mogliśmy zniszczyć i podnieść mnóstwo elementów otoczenia, oraz na przykład podpalać zagradzające nam drogę skrzynie z pomocą pochodni. Broni było pełno, a bohater mógł nieść ze sobą więcej niż jedną jej sztukę. Walka wymagała ostrożności, ale cieszyła soczystością. Odcinaliśmy wrogom kończyny i głowy, które następnie mogliśmy podnieść i zatłuc nimi niedobitków, z których strumieniami lała się krew. Nasza postać także stawała się coraz bardziej poharatana i zakrwawiona, w miarę otrzymywania obrażeń. W pamięć zapadała także świetna, epicka i mroczna muzyka. Severance, z tego co mi wiadomo, dostępna była już na GOGu, jednak jakiś czas temu wycofano ją ze sprzedaży. Miejmy nadzieję, że wkrótce ten stan rzeczy się zmieni. Mało która gra może pochwalić się w końcu takim klimatem i soundtrackiem. Chyba że mowa o...
Blood Omen: Legacy of Kain
Większość graczy najpewniej zna tę serię dzięki jej drugiej odsłonie, czyli Soul Reaver. Dla mnie jednak najlepszą pozostanie ta, od której wszystko się zaczęło – Blood Omen to naprawdę wyjątkowa gra. Wcielamy się w niej w tytułowego Kaina, który zostaje zamordowany przez najemnych zabójców i zamieniony w wampira z pomocą nekromanty Mortaniusa. Kain nie jest zadowolony z tego przebiegu zdarzeń, więc postanawia wziąć sprawy w swoje ręce i dokonać zemsty. Niezwykły świat Nosgoth, gotycka atmosfera i sposób, w jaki opowiedziana jest historia, to najmocniejsze strony tej gry. Regularnie raczeni jesteśmy świetnie napisanymi monologami Kaina, który na swojej drodze spotyka także równie ciekawe postacie poboczne, a to wszystko robi jeszcze większe wrażenie dzięki genialnym aktorom głosowym. Wcielający się w głównego bohatera Simon Templeman to posiadacz jednego z najlepiej brzmiących głosów, które dane mi było usłyszeć w grach, ale pozostali aktorzy wcale nie zostają w tyle. Wisienką na torcie jest absolutnie fenomenalna muzyka, której zwyczajnie trzeba posłuchać. Blood Omen z miejsca wygrywa dla mnie wszelkie zawody na najlepszy soundtrack w grach. Klimat dosłownie wylewa się z każdego kawałka gry, a muzyka tworzy nieziemską atmosferę i momentami nawet przyprawia o dreszcze, niepozbawiona jest też takich urozmaiceń jak błyskawice czy paniczne krzyki. To wszystko łączy się w grę jedyną w swoim rodzaju, której nieobecność w cyfrowej dystrybucji doskwiera mi najbardziej.
A Wy? Do jakich gier najchętniej wrócilibyście, gdyby udało Wam się je uruchomić na współczesnych systemach? Byłyby to uznane przez wszystkich hity, czy może gry bardziej niszowe i niesłusznie zapomniane?