Obecny Minister Kultury i Dziedzictwa Narodowego prof. Piotr Gliński zapowiedział, że rząd sfinansuje "polski film patriotyczny", który - wedle założeń - opowie o naszej historii, zawojuje świat i zostanie obsypany prestiżowymi nagrodami. Nie jest to nowy pomysł, bo Państwowy Instytut Sztuki Filmowej dorzuca sie do wielu kinowych produkcji. Nie ma tu jednak mowy o kwotach, które pozwoliłby wyprodukować film z hollywoodzkim rozmachem. Sama idea promowania kraju i prowadzenia polityki historycznej przy pomocy środków takich jak blockbustery jest ze wszech miar słuszna, ale wystarczy jeden błąd, by miliony publicznych pieniędzy zostały wydane w niewłaściwy sposób.
Pieniądze to nie wszystko
Stać nas. Z perspektywy budżetu 100 milionów złotych (minimum takich pieniędzy potrzeba, jeśli plan ma sie udać) to nie jest wielka kwota. Wystarczy wspomnieć, że tyle kosztowało referendum, z którego nic nie wynika i które nic nie zmieniło. Przy tak wielkiej produkcji z międzynarodową dystrybucją, nie powinno być większego problemu ze znalezieniem prywatnych sponsorów i producentów, co powiększyłoby budżet o kolejne miliony. To jednak nie jest takie proste - wielkie pieniądze, choć niezbędne, automatycznie nie przełożą sie na jakość filmu i wysoką oglądalność wśród zagranicznej publiczności, w którą celujemy.
Na dzisiaj najdroższym polskim filmem jest "Quo Vadis" z 2001 roku. Film kosztował 76 mln złotych. Nie odniósł sukcesu komercyjnego, a wysoka frekwencja w kinach wiązała się m.in. z szeroko zakrojoną kampanią promocyjną. Ciężko znaleźć szkołę, która nie zorganizowałaby wycieczki do kina. Zdarza się, że krytycy surowo oceniają film, ale ten i tak jest lubiany przez widzów. Tutaj ten mechanizm nie zadziałał. Jedni i drudzy, delikatnie mówiąc, nie byli zachwyceni. Po buńczucznych zapowiedziach dominowało rozczarowanie.
Jeszcze większą porażką, choć nieco tańszą ("jedyne" 50 mln złotych) okazała się "Bitwa pod Wiedniem" z 2012 roku. Film powstał jako koprodukcja polsko-włoska. Poza polskimi aktorami na ekranie pojawił się np. F. Murray Abraham, który ma w swojej filmografii "Amadeusza" czy "Człowieka z blizną". Nie należy do największych gwiazd kina, ale każdy kto filmami interesuje się nieco bardziej, powinien go kojarzyć. Spośród polskich aktorów pojawili się np. Piotr Adamczyk i Alicja Bachleda-Curuś. Ta międzynarodowa obsada na nic się zdała, bo "Bitwa pod Wiedniem" okazała się kompletną klapą. Dziwaczna fabuła, kosmiczne pomysły i niezamierzona autoparodia były gwoździami, które skutecznie zbiły tę trumnę. Co z tego, że film opowiada (a przynajmniej miał opowiadać) o wielkim sukcesie wojsk pod dowództwem Jana III Sobieskiego, skoro został podany w tak niestrawnej formie?
Podałem te 2 przykłady, bo znajdują się na pierwszym i drugim miejscu na liście najdroższych polskich filmów w historii i żaden z nich nie przyniósł nam chluby. Bardzo prawdopodobne jest, że wkrótce na szczycie podium znajdzie się inny polski film dlatego warto byłoby przełamać złą passę. Pieniądze to nie wszystko.
Układ zamknięty
Środowisko artystyczne w Polsce to siedlisko patologii. Nie są temu winni wyłącznie sami artyści, a system grantów i różnego rodzaju dofinansowań. W efekcie wielu ludzi kultury działa jak kameleon, dostosowując się władzy. Na kolesiostwo w PISF narzekają początkujący reżyserzy, którzy nierzadko odchodzili z kwitkiem, a odważnych producentów w kraju ciągle brakuje. Ponieważ ta instytucja jest obsadzona twórcami pragnącymi nadal robić kino, to przyznają pieniądze sobie nawzajem. Dzisiaj ty dasz mi, a za rok ja tobie. Dochodzi też do kuriozalnych sytuacji, gdy z publicznych pieniędzy finansowane są filmy pokroju "Wyjazdu integracyjnego".
Do wielkiego projektu polskiego filmu patriotycznego, który miałby za granicą promować naszą historię, ustawi się długa kolejka mniej lub bardziej zasłużonych artystów oraz zwykłych ślizgaczy i cwaniaczków. Jeden z drugim będzie szeptał do ucha prof. Piotra Glińskiego słowa o jego nieomylności i własnym wielkim talencie - może nigdy się szczególnie nie objawił, ale teraz z pewnością będzie inaczej. Polski film historyczny chce też wesprzeć kancelaria prezydenta RP. Będą wielkie pieniądze w grze i stado sępów, które zechce je przechwycić. Wszyscy odpowiedzialni za film, który nadal istnieje jedynie w zapowiedziach i nawet nie jest znany jego temat, mogą mieć problem, by uciec od artystów wszelkiej maści i "kolegów" skłonnych obiecywać zrobienie wielkiego, patriotycznego kina. Jeśli nie chcemy powtórki z wyrzucania publicznych pieniędzy na kiepski film, to wyjście jest tylko jedno.
Na wzgórzach Hollywood
Przed jakimikolwiek pracami nad filmem powinniśmy zadać sobie dwa pytania. O kim lub o czym film ma opowiadać? Kto powinien go zobaczyć? Do tematu należy podejść jak agencja reklamowa do sprzedaży proszku do prania. Chcemy, żeby film stał się hitem za zachodzie? Zróbmy go po angielsku. Amerykanie nie lubią czytać napisów, a Niemcy i Francuzi niemal wszystkie zagraniczne produkcje dubbingują. Inne europejskie kraje już zauważyły, że jeśli chcą coś sprzedać w USA, to najlepiej jeśli dostosują swój produkt do wymagań jankesów, a więc zrobią go w ich języku. Nasi filmowcy nadal się przed tym bronią. Jeśli wyprodukujemy film po polsku to nawet najlepsze opinie rodzimych widzów i wielki rozmach mogą nie podołać w starciu z amerykańskim widzem, który z czystego lenistwa wybierze coś w swoim języku.
Drugą ważną zasadą jest, by przyciągnąć do projektu przynajmniej jedną wielką gwiazdę - nie kogoś, kto apogeum sławy osiągnął w latach dziewięćdziesiątych lub dzisiaj grywa w serialu puszczanym na AXN. To musi być ktoś z aktualnej absolutnej czołówki. Podejmując półśrodki i zatrudniając kogoś ze średniej półki, wiele ryzykujemy. Może wydamy mniej, ale o efekcie promocji Polski możemy zapomnieć. Podobnie z pozostałą częścią ekipy. Dobry reżyser, scenarzysta, uznany operator, a tutaj akurat Polacy współtworzą światową czołówkę. Trzeba dać artystom wolną rękę, ale interweniować, gdy np. w scenariuszu znajdzie się pomysł, który nie będzie zgodny z naszą polityką historyczną, a którą - swoją drogą - czas zacząć prowadzić.
Jeśli chcemy, by film odniósł sukces komercyjny (tak, możemy na tym nawet zarobić!) to ambicje artystyczne trzeba odłożyć na półkę i dać się wykazać ludziom, którzy wiedzą jak się robi kino dla mas. Blockbuster nie jest synonimem słabego filmu. Jednak trzeba też znać pewne granice. Lepiej jeśli za reżyserię weźmie się Martin Scorsese, a nie Michael Bay. Ten pierwszy to zresztą fan polskiego kina i w stanach zjednoczonych organizuje jego pokazy, a przy okazji ma na koncie kilka absolutnie kultowych filmów i mimo sędziwego wieku nadal wie jak zadowolić widzów.
Projekt filmu promującego Polskę jest warty o wiele więcej niż 100 mln złotych. To przede wszystkim bezcenna promocja naszego kraju - o wiele skuteczniejsza od filmików reklamowych. Nasi filmowcy mają tendencję do samobiczowania, wypuszczając na zachodzie takie filmy jak artystyczna "Ida". Za to produkcja, która z dobrej strony pokazuje naszych żołnierzy i nawet powiewa w niej polska flaga - niczym w hollywoodzkim kinie wojennym - powstawała w bólach przez kilka lat. Mowa o "Karbali" - producentom brakowało pieniędzy. Potrzeba nam pewnej równowagi i chwalenia się historią oraz polskimi bohaterami. Życie Rotmistrza Witolda Pileckiego to wręcz gotowy scenariusz i skandalem jest, że nie powstał o nim żaden poważny film. W tym roku w kinach pojawił się półamatorski "Pilecki", ale tacy ludzie zasługują na coś dużo lepszego. Bo jest ich więcej. Nasza historia napisała tak wiele ciekawych scenariuszy, że czas zacząć wydawać pieniądze, by je nakręcić. Jeśli nie zaczniemy prowadzić dobrej - także w kinie - polityki historycznej, to niedługo okaże sie, że to my rozpętaliśmy II wojnę światową. "Polskie obozy zagłady" to dopiero początek.