Zjawa - recenzja filmu który boli - fsm - 31 stycznia 2016

Zjawa - recenzja filmu, który boli

Zjawa to dosyć dziwny film. Kinematograficzna perfekcja ożeniona z czymś bardzo niewygodnym. Nie sposób nie docenić tego, co Alejandro Gonzalez Inarritu zrobił we współpracy z Leonardo DiCaprio, ale jednocześnie dobrze wiem, że nie będę chciał tego filmu oglądać drugi raz. Postaram się Wam nakreślić, o co z tą Zjawą chodzi i czy zasługuje na te 12 nominacji do Oscara, 3 bardzo ważne Złote Globy (dramat, reżyser, aktor) i masę innych wyróżnień.

Scenariusz do Zjawy powstał na bazie niewiarygodnej, ale zupełnie prawdziwej historii. W latach 20-tych XIX wieku podróżnik Hugh Glass zostaje ranny i zostawiony w dziczy przez traperów, z którymi przedzierał się przez zalesione pustkowia. Cudem wyrywa się z objęć śmierci i napędzany przez żądzę zemsty rozpoczyna mozolną drogę do cywilizacji. To wydarzyło się naprawdę i to pokazano w filmie. Ale Zjawa wprowadza kilka istotnych dramaturgicznie zmian, dzięki czemu widz często skręca się w fotelu. Prawdziwy Hugh Glass nie miał syna, jego walka o przetrwanie miała miejsce późnym latem, gdy temperatury wynosiły kilkanaście stopni, zaś lasy i góry, przez które musiał się czołgać były zdecydowanie mniej imponujące, niż filmowe Góry Skaliste. Rozumiem jednak podjęte decyzje, dzięki którym cała ekipa miała dużo trudniejsze zadanie, co z kolei zaowocowało naprawdę dobrą produkcją.

Przedstawiony w filmie obraz jest w gruncie rzeczy historią bardzo prostą. Dzielni (chciwi, zdesperowani) ludzie stawiają czoła potężnej naturze chcąc wywiązać się z umowy dostarczenia zwierzęcych skór do fortu Kiowa. Prócz śniegu, wiatru, skał i zwierząt, czają się na nich Indianie, a pechowa sytuacja goni pechową sytuację. Gdy Leonardo DiCaprio zostaje zaatakowany przez niedźwiedzia, robi się jeszcze gorzej, bo teraz trzeba go nieść na prowizorycznych noszach. To przerasta możliwości traperskiej ekipy i koniec końców, ranny podróżnik zostaje "pochowany" i pozostawiony okrutnemu losowi. Ludzka wola jest najwyraźniej równie nieustępliwa, co Matka Natura, i pan Glass dokonuje niemożliwego, wyruszając w długą i bolesną drogę do wspomnianego fortu. Inarritu rozciągnął powyższe do 2,5 godziny, wypełniając większość filmu sytuacjami, które złamałyby każdego. Bo tak naprawdę tu nie chodzi o pojedynek Leonardo DiCaprio kontra Tom Hardy. Zjawa to film o tym, jacy jesteśmy maleńcy i bezbronni w obliczu ogromu nienaruszonego przez człowieka świata. I to powoduje, że jest jednocześnie fascynujący i niesamowicie niewygodny.

Leonardo DiCaprio daje z siebie wszystko. Stęka, sapie, jęczy, krwawi, spada, wykopuje się spod ziemi, charczy, walczy... Przy tym, niestety, o jego postaci wiemy niewiele. Niektórzy stwierdzą, że to wystarczy. Miał żonę Indiankę, z którą wychował syna i teraz został mu tylko chłopak, którego "przyucza do zawodu". Gdy chłopaka zabraknie, Hugh Glass nie będzie miał niczego do stracenia, więc zemsta  będzie idealną motywacją. I w sumie w porządku, ale jak na Dzieło (a do miana Dzieła przez duże "D" Zjawa bez wątpienia aspiruje), czegoś zabrakło. Na ekranie obserwujemy nie tyle aktora, co jego ciało i rzeczy, które się z nim dzieją. To samo można powiedzieć o Tomie Hardym, choć tutaj wiemy jeszcze mniej. Jego postać nie lubi Indian, jest porywcza i chciwa, więc korzysta z każdej okazji, by wyjść na swoje. Łatwo go nie lubić. Do tego mamy jeszcze dzikich Indian, okradzionych z ziemi i jej zasobów przez białego człowieka (są Indianie lepsi i gorsi, wiadomo), cwaniaków Francuzów i już kilkakrotnie wspomnianą przyrodę. I choć nie sposób wyrazić podziwu dla aktorskich poświęceń, dużo bardziej niż postacie obchodziło mnie niesamowite otoczenie.

I tu dochodzimy do głównej siły tego filmu. Widowisko jest niezwykłe. Tylko naturalne oświetlenie (Zjawa wygląda inaczej, niż zdecydowana większość filmów, jakie widzieliście), sporo długich ujęć, tańcząca kamera, która równie ochoczo pokazuje zbliżenia na twarze lub sprzęt (szczególnie muszkiety), co zimowe panoramy... Emmanuel Lubezki przeszedł samego siebie, zaś Inarritu dołożył wszelkich starań, by Zjawa była możliwie organiczna i namacalna, jak to tylko możliwe. W zasadzie tylko słynna scena ataku niedźwiedzia jest takim typowym popisem CGI (bardzo dobrym, trzeba to podkreślić), reszta była na planie i robi piorunujące wrażenie. Inscenizacyjne mistrzostwo podkreślane przez oszczędną muzykę Ryuichiego Sakamoto sprawia, że jeśli już będziecie chcieli doświadczyć tego maratonu złamań, dźgnięć, postrzeleń, upadków, odmrożeń i bólu, to koniecznie zróbcie to w kinie.

Zjawa to bez wątpienia dobry film. Momentami rewelacyjny. Ale momentami zaskakująco "wydmuszkowaty", co mnie nieco zdziwiło. Patrząc na sposób, w jaki reżyser komentował sztukę w rewelacyjnym Birdmanie, obecny w Zjawie komentarz na temat pozycji człowieka w opozycji do natury, wypada nieco słabiej. No i nie pomogły skojarzenia z Gladiatorem (nieco prostej metafizyki). Zjawa nie jest, moim zdaniem, najlepszą produkcją minionego roku, zaś jeśli DiCaprio nie otrzymał Oscara za Wilka z Wall Street, to za to też nie powinien (choć najpewniej jednak dostanie, bo Akademia lubi takie cielesne zagrywki), jednak bez mrugnięcia okiem dałbym filmowi kilka statuetek za kategorie techniczne, być może również dla reżysera (choć tu trudno oddzielić tę kategorię od "najlepszy film"). Czyli: dziwny to film. Bo podobał mi się, ale chyba nie tak bardzo, jak teoretycznie powinien. A Wy co sądzicie?

fsm
31 stycznia 2016 - 14:49