Amerykańscy 30 i 40-latkowie uwielbiają takie filmy. Jeden uzbrojony facet vs cała armia przeciwników zagrażających globalnemu (nie)pokojowi. Soczyste strzelaniny tworzą jedyny w swoim rodzaju hołd dla obrazów typu Szklana pułapka i Commando. Nad wszystkim ulatnia się zapach tryskająchej juchy z ciał wrogów i echo wulgaryzmów.
Te wszystkie rzeczy zawiera w sobie właśnie Londyn w ogniu. Zachęceni? To wyhamujcie, bo nie jest to aż tak dobry film (a mógłby takim być).
Główny bohater? Fantastyczny.
Od kilku lat uważam, że Gerard Butler zwyczajnie marnuje się w rolach przystojnych facetów w komediach romantycznych. Jego aparycja aż prosi się o przyodzianie go w karabin szturmowy, kamizelkę kuloodporną i papierosa. Gość posiada jedną z najlepszych, niewymuszonych chrypek w Hollywood, umie się bić i na dodatek oszczędza na maszynkach do golenia. Nic więc dziwnego, że jego występ w Londynie to czysta brawura i zabawa konwencją. Pozwala mu na to nie tylko ekranowa chemia z Aaronem Eckhartem (wątek kumpelski ochroniarza z prezydentem USA jest zdecydowanie do przełknięcia), ale również scenariusz, który nie stosuje haseł typu „psychologiczna głębia” i „moralny dylemat”. Londyn w ogniu to akcja spod znaku strzelania, nawalanki, eksplozji i mięcha w dialogach. A Mike Banning grany przez Butlera idealnie się w tym wszystkim odnajduje.
Fabuła? Idiotyzm goni idiotyzm, ale przecież tak miało być.
Jakiekolwiek wgłębianie się w opowiadaną historię wiąże się z rzucaniem spojlerami. Ograniczę się więc do jednego zdania – pewien zły człowiek organizuje podczas pogrzebu premiera Wielkiej Brytanii zamach terrorystyczny, a główny bohater postanawia mu w tym przeszkodzić, ratując przy tym prezydenta swojego kraju. Nie ma sensu rozwodzić się na resztą, jakkolwiek motywacja czarnego charakteru wydaje się bardzo logiczna.
Z egzekucją planu jest jednak gorzej. Jeżeli przez chwilę zastanowimy się, jak terroryści zinfiltrowali służby specjalne Scotlandyardu...może jednak lepiej takie rozkminy odłożyć na kiedy indziej. Londyn w ogniu po prostu się do tego nie nadaje.
Cenzura, zero przemocy – ten film tego typu ograniczeń nie uznaje.
Londyn w ogniu to typowa, amerykańska R-ka w starym stylu. Trup ściele się gęsto, a kamera nie ucieka się do szybkiej zmiany kadru lub poszatkowanego montażu. Wszystko widać jak na dłoni, zwłaszcza wtedy gdy Butlerowi brakuje amunicji i w ruch idą noże oraz pięści. Gdy sytuacja tego wymaga, Banning przeklnie. Nawet w obecności prezydenta (scena z piciem wody to najśmieszniejsza rzecz jaką widziałem w tym roku).
Wizualnie jest średnio na jeża, z jednym wyjątkiem.
To bardzo nierówny technicznie film. Zacznijmy może od komputerowych wybuchów i scen destrukcji, które są FATALNE, zapożyczone z jakiegoś stocka za kilkanaście dolarów. Spojrzałem na listę płac i zauważyłem, że nie jest to przypadek. Osoby odpowiedzialne za efekty maczały palce także w paździerzowych Bogach Egiptu. Co ciekawe, również z Gerardem Butlerem w roli głównej.
To na szczęście jedyny element wizualny, który odstaje poziomem od współczesnych produkcji. Cała reszta to taka szkolna trója z plusem – nic wielkiego, obędzie się bez nagród operatorskich, ale też nic złego. Jest jednak w tym filmie jedna scena, która po prostu morduje zmysły widza i zostawia go z wywieszonym jęzorem. To nakręcona w jednym ujęciu nocna akcja nalotu na kryjówkę terrorystów. Wyobraźcie sobie biedniejszą wersję Lubezkiego, wzmocnioną wymianą ognia i biegiem od osłony do osłony. Coś absolutnie fantastycznego, zapożyczonego z zupełnie innego filmu. Dlaczego reszta materiału prezentuje się aż tak przeciętnie? Nie mam zielonego pojęcia.
Słabo, dobrze, rewelacyjnie...ocena Londynu w ogniu należy do tych trudniejszych, bo z jednej strony to mocny kandydat do częstych powtórek w telewizji. Z drugiej, to sympatyczna, prosta jak drut nawalanka z fajnym Butlerem. Jeżeli przypadła Wam do gustu pierwsza odsłona, gdzie Banning ratował Biały Dom – idźcie w ciemno, bo to dokładnie taki sam kaliber science-fiction.
OCENA 6/10