W swoich komiksowych łowach staram się zarzucić kolekcjonerskie sieci jak najszerzej, sprawdzić możliwie wielu bohaterów jakich znam i lubię, by na przyszłość wiedzieć co jest warte dalszego czytania, a co niekoniecznie. Wiąże się to z istnym potokiem jedynek i niekiedy jednorazowymi spotkaniami z niektórymi postaciami. W tym przypadku zaliczyłem właśnie taką znajomość, choć niekoniecznie z tym tytułem który przyszedłby wam na myśl w pierwszej kolejności.
Wybór tytułów w tej paczce był dość losowy, bo z szerokiej puli komiksów jakie mam na swojej liście wziąłem akurat to co było dostępne w sklepie. W ten właśnie sposób wzbogaciłem się o przygody Iron Mana i Hawkeye’a. I jak wspomniałem, z jednym z tych tytułów będę się żegnał na jakąś chwilę (może wrócę, jak odhaczę kilka ważniejszych pozycji z listy), jednak mój komunikat, wieńczący akapit wyżej, może być rozumiany dwojako. Komiksowy laik pewnie pomyślałby, że Hawkeye nie jest postacią, która może zaoferować cokolwiek ciekawego, poza byciem symbolicznym członkiem Avengers, a z drugiej strony osoby siedzące w temacie wiedzą, że seria Matta Fractiona jest wyjątkowo dobrze oceniana i w powszechnej opinii z pewnością plasuje się wyżej niż Iron Man Gillena. Z tą niepewnością was zostawię, bo czas (po tym średnio potrzebnym wstępie) przejść do samym komiksów.
Bardzo lubię Iron Mana. A dokładniej - bardzo lubię koncept Iron Mana, bo dotychczasowe historie z tym bohaterem jakoś mnie nie porwały. Może to kwestia samego Tony’ego Starka, może scenarzystów, może miliona innych czynników, faktem pozostaje, że wciąż uważam filmową wersję tej postaci za znacznie ciekawszą. Komiks autorstwa Kierona Gillena nie wyprowadził mnie z tego przeświadczenia, jednak bardzo dobrze sprawdził się w roli zamkniętej opowieści, która bardzo fajnie osadzona jest w rzeczywistości Iron Mana. Niestety znów wracamy do problemu Extremisa, jednak fajnie rozwinięto jego ideę sprzedając tę technologię pomysłowym kupcom, którzy zademonstrowali jak wykorzystać wynalazek Mai Hansen w celach innych niż tworzenie supermenów.
Całość ma charakter serialowy, ale też świetnie się sprawdza jako zamknięty tom. Kolejne odcinki to kolejni nabywcy groźnego Extremis i ich własne sposoby na jego wykorzystanie, ale całość kręci się wokół sprzątania bałaganu po Mai. Dodatkowo Stark przywdziewa kolejne, wyspecjalizowane wersje swojej zbroi, w tym bojowy moduł, który mocno przypomina Warmachine’a z nadwagą (wiąże się z tym zabawna wymiana zdań, gdy Pepper pyta Tony’ego “czy to kolejna wersja Warmachine’a”, na co on oznajmia “nie, nie”. Przeszła mnie wtedy myśl, że nawet scenarzyście ten projekt wydawał się znajomy i sam musiał się o to zapytać w komiksie :P ).
Komiks przypadł mi do gustu, bo wbrew stonowanym opiniom okazał się dość solidny i bogaty w ciekawe pomysły. Rysunki reprezentują styl który mi leży, choć standardowo najgorszy pancerz jest lepiej narysowany niż najlepsza twarz (i tak - jestem świadomy kontrowersji wokół twórczości Grega Landa).
Za to Hawkeye… teoretycznie (patrząc na najpopularniejsze opinie krążące o poszczególnych tytułach) jest to jeden z najlepszych komiksów w całym Marvel Now. To głównie z tego powodu wpisałem go na swoją listę zakupów, bo mimo iż fascynowała mnie wizja łucznika walczącego ramię w ramię z takimi potęgami jak Thor, czy Hulk, to jednak zawsze byłem świadom naiwności takiej postaci. W serii komiksowej zaczynającej się od tomu “My life as a weapon” scenarzysta Matt Fraction daje wyraźnie znać, że jest świadom nieporadności Hawkeye’a. Przejawia się to głównie w otoczeniu w jakim jest tu portretowany Clint Burton. Dresiarze i podrzędni mafiozi są jednymi z jego największych zmartwień, a obiektami pomocy głównie sąsiedzi i przygarnięty pies. Całość jest bardzo przyziemna, codzienna i stonowana. Nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że to idealny materiał na serial na Netflixie. Najlepsza jest końcowa, dwuczęściowa opowieść o podróży Hawekeye’a do Madripooru, która przez większość czasu wydaje się nie mieć sensu i uzasadnienia, ale na koniec dostajemy dość fajny zwrot by wszystko usprawiedliwić. Trochę niepotrzebna jest historyjka bonusowa, która opowiada o pierwszym spotkaniu z Kate Bishop, bo Burton-Ronin jest zupełnie inną postacią niż Burton-Hawkeye sprzed paru stron, a poza tym stylistycznie ten epizod pasuje do reszty jak Josh Trunk do Fantastycznej Czwórki.
Nie przypadł mi ten tom do gustu. W pierwszym zeszycie Clint rozwiązuje swój problem w BARDZO dyskusyjny sposób, a w jednym z kolejnych scenarzysta poskąpił wyjaśnienia, przez co nie wiemy czemu służył pościg ulicami miasta i ostrzeliwanie się strzałami różnych rodzajów. Komiks najlepiej wypada w dość niespodziewanych momentach, bo świetnie mi się to czytało podczas sąsiedzkiej imprezy na dachu, podczas pogaduszek z Kate Bishop, czy w niezręcznych momentach gdy Burtonowi coś nie wychodziło (jak wtedy, gdy się wystroił do lokalnego kasyna, które okazało się podrzędną speluną wspomnianych dresiarzy). Kreska Davida Aja jest bardzo specyficzna, ale pasuje do przyziemnego tonu opowieści, a dodatkowo są tu obecne zabawy z kadrami, które wręcz uwielbiam.
I choć wspominam lekturę działa Fractiona pozytywnie, to jednak pierwszy tom zahamował mój entuzjazm i na jakiś czas się z panem Clintem pożegnamy. Może po prostu od komiksów wymagam wykorzystania potencjału nieograniczonego budżetu jaki cechuje to medium…