Popularny, cyberpunkowy symulator parkouru Mirrors Edge doczekał się wreszcie kontynuacji, którą można było niedawno przetestować podczas zamkniętych beta testów. Jako miłośnk poprzedniej odsłony musiałem po prostu spróbować. Jak wyszło?
Uwielbiam cyberpunk: dystospijną wizję przyszłości, pełne drapaczy chmur wielkie miasta, futurystyczne gadżety, specyficzną nowomowę, walkę różnorakich subkultur z systemem. Dlatego nigdy nie przechodzę obojętnie wokół gier wideo osadzonych w takim klimacie. Podczas gdy wciąż czekałem na jakieś konkrety na temat kolejnej odsłony mojej ulubionej serii Deus Ex, wydany w styczniu 2009 roku Mirror’s Edge, był dla mnie interesującą pozycją i sporym powiewem świeżości.
Gra zręcznościowa z systemem parkour, ukazująca akcję z perspektywy pierwszej osoby, osadzona w cyberpunkowym świecie, oparta dodatkowo na bardzo klimatycznej stylistyce. Produkcja studia DICE naprawdę przypadła mi do gustu. Do tego stopnia, że chociaż grałem na PC, to pół roku później przy okazji kupna Xboxa 360 postanowiłem kupić wersję konsolową gry tylko po to, by móc zmierzyć się z Achievementami. Dość powiedzieć, że próba zrobienia tzw. „calaka” była karkołomnym wyzwaniem i nie powiodła się przez chore wręcz wymagania przy przechodzeniu gry na czas. W każdym razie Mirror’s Edge bardzo mi się podobało, a bohaterkę i piosenkę tytułową zapamiętałem na długo.
Nie zdziwiło mnie to, że gra została trochę zapomniana. Studio DICE zaprzęgnięte do wypuszczania kolejnych odsłon super-popularnego Battlefielda miało pełne ręce roboty. Sam Mirror’s Edge był natomiast po prostu niszowy. Od 2009 brakowało mi tytułu, który powróciłby do tematu parkouru, dlatego zapowiedź Mirror’s Edge Catalyst przyjąłem z dużym entuzjazmem. A potem zagrałem w polski Dying Light i zachwyciłem się mechaniką poruszania się postaci. Dlatego zasiadając do bety nowych przygód dzielnej kurierki Faith miałem spore nadzieje na zmiany i usprawnienia względem pierwszej części.
Pierwsze chwile z Catalyst były bolesne. Dosłownie, bowiem ciągle spadałem w przepaść. Po roku spędzonym z Dying Light oraz niedawnej przygodzie ze świetnym rozszerzeniem The Following przyzwyczaiłem się, że postać którą steruję potrafi łapać się niemalże wszystkich powierzchni nadających się do wspinaczki. Niestety w Faith nadal może poruszać się tylko z góry ustalonymi ścieżkami. Wspinamy się po rurach i drabinach, przebiegamy po oznaczonych odpowiednio ścianach itd. Nowa odsłona jest bardzo wierna oryginałowi i to zarówno zaleta… jak i spora wada.
Jeśli spojrzymy na Mirror’s Edge Catalyst tylko jako na kontynuację poprzedniczki, to będziemy szczęśliwi i usatysfakcjonowani. Gra została zrobiona w myśl „więcej i lepiej”. Poruszamy się po w większości otwartych lokacjach, w których sami możemy ustalać obraną ścieżkę. Jest to znacznie bardziej odczuwalne niż w przypadku poprzedniej odsłony. Ponadto na mapie poukrywano różnorakie wyzwania i znajdźki. Gra jest pewną odmianą sandboksa, jednak zauważyłem, że udostępniony w wersji beta fragment miasta nie był tak przeładowany aktywnościami jak np. w Assassin’s Creed.
Klimat, muzyka, design i bohaterka nadal pozostają bezbłędne. W oczy raził mnie tylko odrobinę fakt, że przy dość sterylnie wyglądających lokacjach (taki urok cyberpunka) poszczególne obiekty i postacie nie porażają liczbą detali. Momentami miałem wrażenie, że projekt musiał być początkowo realizowany także z myślą o konsolach poprzedniej generacji i po prostu zrezygnowano z tego później. Catalyst nie jest jednak na pewno grą brzydką.
Nowa produkcja DICE rozczarowała mnie tylko trochę pod względem samego parkouru. I wynika to tylko i wyłącznie z faktu, że możemy zagrać w Dying Light. Chociaż pod względem formuły rozgrywki i klimatu oba tytuły są od siebie bardzo odległe, produkcja polskiego Techlandu zawiera po prostu lepszy model poruszania się po mieście. Sami opracowujemy sobie ścieżkę i oceniamy, czy będziemy w stanie gdzieś przeskoczyć, wspiąć się itd. W Mirror’s Edge Catalyst poruszamy się po z góry ustalonych ścieżkach, podobnie jak w jedynce. Oczywiście twórcy ukryli różnorakie skróty i alternatywne trasy, ale nie ma mowy o takiej swobodzie jak w polskiej grze.
W nowych przygodach Faith poruszamy się ponadto tylko po dachach. W Dying Light wybieraliśmy sami czy wolimy przedzierać się przez mniej bezpieczne ulicy (opanowane przez zombie) czy będziemy ryzykować skręcenie karku na wysokościach, jednak poza zasięgiem przeciwników. Podobny wybór przydałby się w Mirror’s Edge, zwłaszcza że jest w grze moment, w którym poruszamy się po ulicy. Oczywiście może będzie to wyglądać inaczej w pełnej wersji, jednak na razie oceniać można tylko na podstawie betatestów.
Mirror’s Edge Catalyst na pewno nie zawiedzie fanów marki. Miłośnicy parkouru powinni jednak sprawdzić także Dying Light, ponieważ pod tym względem polska produkcja jest po prostu lepsza. Swoją drogą, to kolejny powód do dumy z naszych twórców i trochę szkoda, że gra Techlandu została troszkę w cieniu zeszłorocznej premiery.