Błądziłem jako młodzik (czyli kilka lat temu, wciąż postrzegam się jako młodą osobę) w muzycznym świecie i nawet pomimo silnych wpływów ze strony choćby rodzeństwa, które potrafiło puścić w domu płytę Metallicy, zdarzyło mi się liznąć gatunków, z których dumny nie jestem. Miałem świadomość, że istnieje rockowa twórczość, którą też w pewnym stopniu byłem zainteresowany, ale trendy wyznaczane przez kolegów popychały mnie w innym kierunku. Potrzebowałem bodźca, rewolucji, czegoś, co przestawi mnie na właściwy tor i tym kluczowym trybikiem, którego obroty wprowadziły mnie w zupełnie nowy świat i pozwoliły na pozostawienie za sobą tego starego, było Alice in Chains.
Pisanie o Black Sabbath jest jak stąpanie po polu minowym, całe szczęście, że za tatę mam byłego sapera, toteż wzięcie na tapetę kreatorów muzyki metalowej nie wydaje się być aż tak wymagające. Wciąż mam jednak świadomość, że oto na poniższych akapitach opisywał będę coś równie świętego co przebieg bitwy pod Grunwaldem, toteż dam z siebie wszystko, aby to środowe spotkanie z cięższą muzyką przyniosło Wam przyjemność. Dla mnie wejście w mroczną historię grupy Iommiego zawsze rozliczane jest właśnie w takich rozkosznych kategoriach.
Oj, różnie mi się układało z Assassin’s Creed. Pierwsza odsłona sprawiła, że czułem się zaintrygowany, druga wprawiła mnie w zachwyt, trzecia podtrzymała pozytywne emocje, a później... no, mieliśmy kryzysowe chwile. Zwiastun zaniechania mojego rozwodu z tą serią objawił mi się w postaci Unity, którego jeszcze nie miałem okazji ograć i mam wrażenie, że biorąc pod uwagę jak (ponoć) niekompletna jest to produkcja – niewiele tracę z tego powodu. Tymczasem na horyzoncie widać kolejnego pana w kapturze i... kto wie, może ten przywróci serii miejsce na moim prywatnym piedestale.
Na łamach kilku poprzednich artykułów poddawałem się małej dygresji na temat tego, co postrzegane jest jako męskie. A to, że faceci lubią posiąść jakąś porządną maszynę, a to, że w naszej krwi płynie zamiłowanie do przemocy, a dzisiaj dodaję jeszcze znacznie korzystniejszą dla społeczeństwa chęć majsterkowania. Wielu z nas ma prawdopodobnie ojców, którzy doskonale wiedzieliby, o czym mowa – przyznajcie się, że z podziwem obserwujecie, jak są oni w stanie naprawić czy skonstruować rzeczy, o których teoretycznie powinni nie mieć pojęcia. Te trzy stereotypowe atrakcje, które wymieniłem powyżej, uznawane przeze mnie za „typowo męskie”, są podstawą rozgrywki w Besiege i jeżeli jeszcze nie mieliście okazji usłyszeć czegokolwiek o tej grze, znaleźliście się w idealnym miejscu.
Pyro Studios podłożyło ogień pod moje młodzieńcze lata, wydając znamienitą serię „Commandos”, na nazwę której gracze obecnie reagują albo łzą wzruszenia, albo wzruszeniem ramion, bo ciężko ukryć fakt, że jej długoletnia nieobecność z każdym rokiem zmniejsza odsetek graczy, którzy jeszcze ją wspominają. Tak się składa, że jednym z nich jestem ja, a obraz tych wojsk specjalnych, działających za linią wroga, utrwalił się solidnie w mojej pamięci i coby wzniecić na Gameplay’u mały pożar, postanowiłem się nim z Wami podzielić.
Wciąż zdarza mi się obudzić ze szlochem w nocy, kiedy po raz kolejny śni mi się dramatyczny finał przygód Sheparda, rozegrany przeze mnie już – olaboga! – dwa lata temu. Pomijając ocenę ostatniego rozdziału przygód legendarnego komandora, najbardziej druzgocąca była dla mnie perspektywa rozstania się z tym złożonym uniwersum, które tak zachwycało mnie przez wszystkie lata. Nie mam trudności z przyznaniem, że jest to wirtualny świat, do którego bodaj najbardziej się przywiązałem w czasie mojej wielkiej kariery gracza, toteż kiedy pojawiła się wizja pisania w ramach Tematu Tygodnia o fantastycznych stworzeniach, zamiast siatkówek na gałce moich oczu, pojawiły się przelatujące niczym w maszynach hazardowych wizerunki asari, drellów czy innych krogan.
Fantastyka to moja słabość – nie ma co ukrywać. Najchętniej sięgnąłbym po wszystkie szlagierowe tytuły z tej jakże szerokiej kategorii, lecz na początek – czyli kilka lat temu – uznałem, że zacznę od tego, co mi bliskie. Od rodzimych autorów parających się tworzeniem w tej dziedzinie. A jakie nazwisko przychodzi nam, Polakom, do głowy, gdy słyszymy wzmiankę o smokach, dzielnych mężach, tchórzliwych mężach i politycznym konflikcie w tle? Ano, Sapkowski. Czy słusznie, czy nie, musicie ocenić sami – ja chciałbym zwrócić uwagę na to, że jegomość ten kojarzony zazwyczaj jest jedynie z sagą o pewnym białowłosym wojowniku, a nie jest on jedyną postacią, jaka wyszła spod pióra pana Andrzeja. Przedstawiam Wam Reinmara z Bielawy!
Dla wielu z Was (i dla mnie, całe szczęście, ostatni raz) pewnie dzisiejszy dzień był kwintesencją strachu, kiedy to po raz kolejny musieliście stanąć przed murami swojej szkoły, co samo w sobie budzi już skojarzenia z klasykami niezwykle emocjonującego gatunku, jakim jest horror. Lubię jednak, kiedy moje życie jest nad zwyczaj intensywne, a wyjątkowo efektywnym sposobem stymulacji własnych zmysłów jest nic innego, aniżeli granie w produkcje, w których naszym głównym celem jest przeżycie. Najczęściej stoimy w tej walce na przegranej pozycji, bowiem naszą postać ogarnia z każdej możliwej strony gęsty jak smoła mrok, a oręż, jakim władamy można by bezstratnie zamienić na stalową łyżeczkę, nie mniej jednak jest pewien urok w tych masochistycznych przygodach. A tych, uwierzcie mi, będzie w ciągu najbliższego roku na pęczki.
Marvel zdominował rynek. Wszędzie w ciągu ostatnich kilku lat widzimy spełniających w dużej mierze kanon posłuszeństwa wobec Większych Spraw patetycznego Kapitana Amerykę, luzackiego Iron Mana, dziarskiego Thora czy ostatni hit - zupełnie oderwanych od rzeczywistości Strażników Galaktyki. Walkę, po kilkuletnim nokdaunie, zaczyna w końcu podejmować DC Comics, rozpoczynając serię filmów z Supermanem, by potem połączyć go z Nietoperzem w coraz bardziej imponującym (jeśli chodzi o obsadę) Batman v Superman. W całym tym zgiełku, wśród wszystkich przepychanek, widzowie zdają się zapominać, że jeszcze niedawno pojęcie "superbohater" niekoniecznie musiało kojarzyć się z wyżej wymienionymi gigantami.
Dzisiejszy artykuł poświęcę jednemu z najbardziej niesamowitych ludzi, jakich udało mi się odkryć dzięki śledzeniu historii muzyki. W jego życiu było tak wiele zakrętów, sytuacji krytycznych, zwiastunów nieuchronnej śmierci, ale i przebłysków geniuszu, że wszystko to zbiera się w wyjątkowo mozaikową i oderwaną od rzeczywistości opowieść. Z przyjemnością wprowadzę Was w życie mojego, prawdopodobnie, ulubionego muzyka - Johna Frusciante.
O cholera. Dosłownie coś takiego wymsknęło się z moich ust, kiedy zostałem postawiony w analogicznej sytuacji jak dwa tygodnie temu. W tamtych dniach wydarzyło się coś, czego chyba nikt się nie spodziewał – bez wielkiego splendoru DC postanowiło poinformować świat o ich filmowych planach na najbliższe kilka lat i trzeba przyznać, że należały one do bardzo ambitnych i napawających nadzieją na porządną walkę z Marvelem. Nie jestem jednak tego taki pewien, kiedy zobaczyłem rozpiskę drugiego z komiksowych gigantów: mamy powrót ikon w niezwykle ciekawych odsłonach, ale przede wszystkim – otwarcie kilku zupełnie nowych historii. Trzymajcie się foteli, drodzy czytelnicy, bo będziemy razem brnąć przez naprawdę bujną wędrówkę.
Z komiksami jestem do tyłu prawie od zawsze, różnica względem starych czasów polega na tym, że od niedawna zacząłem nadrabiać zaległości pod tym kątem i odkryłem, jak wielką skarbnicą ciekawych opowieści są kreski panów z DC czy Marvela. Do tej pory jedyne okazje, by zapoznawać się z losami superbohaterów, dostarczały mi filmy i nie twierdzę, że nagle przestałem preferować ten rodzaj rozrywki – wręcz przeciwnie. Abym w malkontenckim stylu usiadł w kinowym fotelu i zaczął krytykować niespójności adaptacji z komiksowym oryginałem, muszę jeszcze przewertować sporo stron, nie znaczy to jednak, że w czasie mojej dotychczasowej krótkiej przygody z tym medium, nie ujrzałem ogromnego potencjału na spektakularne filmy o herosach, zalewające ostatnio wielki ekran.
W świecie, w którym teasery teasują teasery, na stronach odlicza się czas do nadejścia wcale nie tak ekscytujących wydarzeń, a każda wieść dotycząca jakiegokolwiek filmu Marvela i DC sprawia, że cały Internet staje w miejscu i hucznie wymienia się spostrzeżeniami, niewątpliwie wydarzyło się coś niezwykłego. Otóż, dyrektor Warner Bros ot tak podzielił się z całym światem precyzyjnym planem na ich kinowe uniwersum, podając dokładne daty, tytuły i kluczowego dla każdego filmu aktora, obsadzającego główną rolę. Jesteście ciekawi, jak będzie wyglądać kontrofensywa DC na kompleksowo rozrysowany plan Marvela?
Niczym buddysta potrzebuję w swoim serialowym świecie pewnej harmonii: z jednej strony raczę się więc wymagającymi, dłuższymi tworami, które przykuwają moją uwagę i nie pozwalają na skupienie się na dodatkowych czynnościach, by z drugiej mieć komfort posiadania w zanadrzu czegoś, co zawsze pozwoli mi się wyluzować, a nie zostawi rozdygotanego po odcinku. Tą dewizą kieruję się już od dawna i szczerze mówiąc, nie wyobrażam sobie, jak moja domowa rutyna miałaby funkcjonować, gdybym przez lata nie stosował w wymienionej roli numer dwa „Californication”, „Two and a Half Men” czy innego „The Big Bang Theory”. Ostatnio jednak, kiedy z różnych powodów odciąłem się właściwie od każdego z wymienionych powyżej seriali, musiałem znaleźć substytut, który przywróci zachwianą równowagę. Odszukałem go dopiero w słonecznej Kalifornii.
Niektórzy mają to szczęście, że wakacje przywitały ich już teraz, reszta zaś musi na swoje wymarzone wolne poczekać jeszcze kilka(naście) tygodni. Nie znaczy to jednak, że nie możemy się już teraz oddać słodkim majakom, przedstawiającym słońce prażące powierzchnie złocistych plaż, skąpo ubrane kobiety, palmy i szklanki, w których co wieczór mieszać będzie się rum z colą. No dobra, codzienne natężenie alkoholowej fiesty skończyłoby się źle dla naszego zdrowia, ale i portfela, nie lepiej więc przysiąść pod parasolem wbitym w piasek, z torby wyciągnąć laptopa przystrojonego piracką banderą i oddać się błogiej rozgrywce?