Błądziłem jako młodzik (czyli kilka lat temu, wciąż postrzegam się jako młodą osobę) w muzycznym świecie i nawet pomimo silnych wpływów ze strony choćby rodzeństwa, które potrafiło puścić w domu płytę Metallicy, zdarzyło mi się liznąć gatunków, z których dumny nie jestem. Miałem świadomość, że istnieje rockowa twórczość, którą też w pewnym stopniu byłem zainteresowany, ale trendy wyznaczane przez kolegów popychały mnie w innym kierunku. Potrzebowałem bodźca, rewolucji, czegoś, co przestawi mnie na właściwy tor i tym kluczowym trybikiem, którego obroty wprowadziły mnie w zupełnie nowy świat i pozwoliły na pozostawienie za sobą tego starego, było Alice in Chains.
Oj, różnie mi się układało z Assassin’s Creed. Pierwsza odsłona sprawiła, że czułem się zaintrygowany, druga wprawiła mnie w zachwyt, trzecia podtrzymała pozytywne emocje, a później... no, mieliśmy kryzysowe chwile. Zwiastun zaniechania mojego rozwodu z tą serią objawił mi się w postaci Unity, którego jeszcze nie miałem okazji ograć i mam wrażenie, że biorąc pod uwagę jak (ponoć) niekompletna jest to produkcja – niewiele tracę z tego powodu. Tymczasem na horyzoncie widać kolejnego pana w kapturze i... kto wie, może ten przywróci serii miejsce na moim prywatnym piedestale.
Fantastyka to moja słabość – nie ma co ukrywać. Najchętniej sięgnąłbym po wszystkie szlagierowe tytuły z tej jakże szerokiej kategorii, lecz na początek – czyli kilka lat temu – uznałem, że zacznę od tego, co mi bliskie. Od rodzimych autorów parających się tworzeniem w tej dziedzinie. A jakie nazwisko przychodzi nam, Polakom, do głowy, gdy słyszymy wzmiankę o smokach, dzielnych mężach, tchórzliwych mężach i politycznym konflikcie w tle? Ano, Sapkowski. Czy słusznie, czy nie, musicie ocenić sami – ja chciałbym zwrócić uwagę na to, że jegomość ten kojarzony zazwyczaj jest jedynie z sagą o pewnym białowłosym wojowniku, a nie jest on jedyną postacią, jaka wyszła spod pióra pana Andrzeja. Przedstawiam Wam Reinmara z Bielawy!
Dzisiejszy artykuł poświęcę jednemu z najbardziej niesamowitych ludzi, jakich udało mi się odkryć dzięki śledzeniu historii muzyki. W jego życiu było tak wiele zakrętów, sytuacji krytycznych, zwiastunów nieuchronnej śmierci, ale i przebłysków geniuszu, że wszystko to zbiera się w wyjątkowo mozaikową i oderwaną od rzeczywistości opowieść. Z przyjemnością wprowadzę Was w życie mojego, prawdopodobnie, ulubionego muzyka - Johna Frusciante.
Na dzień dobry – prawdziwy kolos, miejska legenda, jeszcze kilka lat temu będąca żywym przykładem na to, jak szkodliwe potrafią być gry komputerowe dla młodej gawiedzi i jakie negatywne instynkty w niej wyzwalają. Nie powiem, że moja osoba dumnie się od tego dystansowała, a przygoda z Tibią była przelotna i już zdążyłem o niej zapomnieć. Skoro decyduję się pisać ten artykuł, oznacza to, że z tworem Cipsoftu mam wiele bogatych wspomnień. Czas więc chyba się nimi podzielić i pokrótce wyjaśnić, dlaczego wyjawiam informację o tym, że w Tibię grałem, dopiero wtedy, gdy towarzystwo jest po czwartym piwie.
Marvel zdominował rynek. Wszędzie w ciągu ostatnich kilku lat widzimy spełniających w dużej mierze kanon posłuszeństwa wobec Większych Spraw patetycznego Kapitana Amerykę, luzackiego Iron Mana, dziarskiego Thora czy ostatni hit - zupełnie oderwanych od rzeczywistości Strażników Galaktyki. Walkę, po kilkuletnim nokdaunie, zaczyna w końcu podejmować DC Comics, rozpoczynając serię filmów z Supermanem, by potem połączyć go z Nietoperzem w coraz bardziej imponującym (jeśli chodzi o obsadę) Batman v Superman. W całym tym zgiełku, wśród wszystkich przepychanek, widzowie zdają się zapominać, że jeszcze niedawno pojęcie "superbohater" niekoniecznie musiało kojarzyć się z wyżej wymienionymi gigantami.
Jestem fanem piłki nożnej – to jasne – i gdy zakończyły się rozgrywki w większości interesujących mnie krajów, wiedziałem, że nie jestem skazany na wielotygodniowy celibat, bowiem już niedługo nadejdzie Mundial, który wprowadzi nieco słońca do mojego życia. Bawiłem się podczas niego przednio, spędziłem przed telewizorem całą masę godzin, ale nie potrzebowałem wiele czasu, by zdać sobie sprawę, że jakikolwiek by on nie był i tak nigdy nie osiągnie poziomu emocji, jakie wywołuje we mnie start jednej z najbardziej rentownych, popularnych i przede wszystkim efektownych lig na świecie – Premier League. Football, bloody hell!
Wciąż zdarza mi się obudzić ze szlochem w nocy, kiedy po raz kolejny śni mi się dramatyczny finał przygód Sheparda, rozegrany przeze mnie już – olaboga! – dwa lata temu. Pomijając ocenę ostatniego rozdziału przygód legendarnego komandora, najbardziej druzgocąca była dla mnie perspektywa rozstania się z tym złożonym uniwersum, które tak zachwycało mnie przez wszystkie lata. Nie mam trudności z przyznaniem, że jest to wirtualny świat, do którego bodaj najbardziej się przywiązałem w czasie mojej wielkiej kariery gracza, toteż kiedy pojawiła się wizja pisania w ramach Tematu Tygodnia o fantastycznych stworzeniach, zamiast siatkówek na gałce moich oczu, pojawiły się przelatujące niczym w maszynach hazardowych wizerunki asari, drellów czy innych krogan.
Jestem typem gościa, który, jeśli coś się w nim zbiera, zwyczajnie musi to z siebie wyrzucić, a przyświecają temu cele niemalże tylko egoistyczne, jak choćby ten: by mieć spokój. W tym wypadku jest podobnie, nie mam zamiaru wcielać się w Homera czy innego Szekspira i pisać utwór, który zdefiniuje funkcjonowanie pewnej społeczności czy wręcz epoki, lecz jedynie wykrzyczeć w nerwach pewne słowa, załamując ręce nad tym, jak godzimy się z obecnym stanem rynku gier wideo i jak napędzamy pewne negatywne tendencje, które go kształtują.
W swoim pierwszym wpisie na łamach tego portalu ponarzekałem nieco na zdolności społeczności zgromadzonej wokół gier komputerowych, która potrafi przekonać niezdecydowane jednostki, że jakiemuś „wyrobowi internetu” należy się szacunek, zainteresowanie i najlepiej – kawał Twojej wypłaty. Mówiąc krócej – wytknąłem negatywy płynące z mocy ogółu, dzisiaj jednak czas odwrócić w ich stronę koło fortuny i nagrodzić za twórczość, która jakościowo często przewyższa pierwotne założenia. Za mody.
Od zawsze miałem w sobie coś z hipstera, nonkonformisty. Wszyscy jarają się Dr. House’m? To wystarczający powód, abym go nie oglądał! Postawa bezwzględnie głupia, ale często popychająca do poszerzania swoich horyzontów o odkrywanie lądów, których nikt jeszcze nie zwiedził. Dzisiaj moja dusza buntownika obudziła się, kiedy przeglądając internet zauważyłem, że blogerzy wychodzą z założenia, że każdy chce wiedzieć, czego oczekują oni od nadchodzących targów E3. Z racji tego, że sam miałem zamiar wpasować się w kanon i wyskrobać coś o Electronic Entertainment Expo, skrzywiłem się, zauważając, że jedna z opcji, na którą mógłbym się zdecydować została już obrana przez większość. Pomyślałem wtedy - czemu więc nie obrócić tego i opisać, czego nie oczekuję po E3?
Jako osoba, której słowo ma zaszczyt docierać do i tak porażającego mnie grona (mówię o Was, czytelnicy Gameplaya), czuję się zobowiązany do podsuwania mojej publice pewnych treści, w moich oczach postrzeganych jako ciekawe i warte zwrócenia uwagi. Nie warto byłoby rozpływać się nad tym, jaką wspaniałą sagą jest ta o tytule „Pieśń Lodu i Ognia”, jak fundamentalnym dla polskiego fantasy pisarzem był Andrzej Sapkowski, jak listy bestsellerów podbijał Stephen King. To wszystko należy do informacji powszechnie znanych, poziom trudności przemielenia ich i podpisania jako swoich własnych oscyluje raczej w okolicy „easy” (nie znaczy to jednak, że nie da się napisać ciekawego artykułu o popularnych seriach). Ja jestem jednak jak łosoś, co to lubi płynąć pod prąd, dlatego podsunę Wam dzisiaj tytuł, po który może niekoniecznie będziecie musieli się udawać do zamkniętego oddziału miejskiej biblioteki, niczym po zapomniany artefakt, ale może będziecie zmuszeni do głębszego pogrzebania. Panie, panowie – przedstawiam „Dagome iudex” Zbigniewa Nienackiego.
Jeszcze raptem kilka lat temu mogliśmy usłyszeć liczne głosy, jakoby to Polska była traktowana przez największe sławy muzyki rockowej jako kraj trzeciego świata, do którego przyjeżdża się na jeden koncert i to raz na kilka lat. Dzięki aktywności organizatorów z Łodzi, Warszawy, Gdańska, Krakowa czy Poznania (ale i okazjonalnie kilku innych miast) oraz obecności pięknych aren w tychże metropoliach, sytuacja znacznie się poprawiła, a fan muzyki rockowej nie musi się w naszym kraju czuć zepchnięty na margines. Przyszykujcie portfel, przeglądając poniższą nieco subiektywną listę najciekawszych festiwali lub koncertów rockowych i metalowych, które odbędą się w Polsce w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Będzie się działo!
Pamiętam moment, kiedy usłyszałem po raz pierwszy "Go With The Flow" - jeden z największych hitów zespołu, który będziemy dzisiaj maglować, a który nazywa się Queens of the Stone Age. Początkowo uznałem go za niepozorny, ale z czasem zaczął rozprzestrzeniać się po moim mózgu jak groźna choroba, by w końcu zupełnie przejąć nad nimi kontrolę i zmusić mnie, abym puszczał go w kółko, aż do granic moich możliwości. I wiecie co? Jeszcze ich nie osiągnąłem.
Już niedługo rozpoczyna się trzeci sezon Arrow, o którym zdążyłem już napisać więcej niż kilka słów, z tejże okazji i coby jednocześnie dociągnąć do końca krótki cykl komiksowych artykułów, postanowiłem zebrać w jednym miejscu wszystkie interesujące internetową brać premiery seriali, opartych na popularnych komiksach. Jesteście ciekawi, czy któryś z debiutujących superbohaterów zagrozi niezachwianej dotąd pozycji Olivera Queena?