Choć chciałbym aspirować do miana człowieka, który w sferze literatury fantasy czuje się równie pewnie co Michael Phelps w basenie, doskonale zdaję sobie sprawę, że tak nie jest. Nie zrozumcie mnie źle – przeczytałem całą masę książek tego typu, błądziłem po fantastyce tych wielkich, brnąłem w mniej popularne podgatunki, zauważałem schematy i powoli zacząłem się nudzić. Mój młody umysł pełen tendencji do popuszczania wodzy wyobraźni i odlatywania gdzieś do odległych krain, nakreślonych słowem Grzędowicza czy innego Martina, wciąż woli ten rodzaj rozrywki od wielu innych, ale przyznaję – żeby nie zrobić sobie przerwy od tych wszystkich smoków, orków, szlachetnych rycerzy, musiałem znaleźć coś przełomowego. I znalazłem.
O książkach i im podobnych umilaczach mówimy „złodzieje czasu”, ale jest to określenie niepozorne, sugerujące, że pisarz zachodzi nas niepozornie od tyłu, ledwie smyrając nasze kieszenie, gdzie schowaliśmy cenne minuty naszej egzystencji. Z „Drogą Królów” Brandona Sandersona jest inaczej, tu efekt jest piorunujący jak atak całego gangu, brutalny, bezlitosny i w dodatku kończący się w obydwu przypadkach tak samo – bólem głowy (przy czym odpowiednikiem oberwania w potylicę kijem bejsbolowym będzie po prostu nieprzespana noc). Nieufnie podchodziłem do pomysłu wydania kilkudziesięciu złotych na lekturę, która może mi się rozłożyć w najgorszym wypadku na wiele długich miesięcy, bo w moim kodeksie moralnym nie istnieje coś takiego jak nie przeczytanie danej książki, kiedy już ją się kupiło. Mierzyłem się więc z perspektywą przebrnięcia przez bagatela tysiąc stron, wśród których autor musiał zawrzeć coś, co stanowiłoby logiczne wytłumaczenie, dlaczego ostatnio tak wyraźnie skoczył poziom eksploatacji przy-łóżkowej lampki.
I całe szczęście, Sanderson daje nam więcej niż jeden powód aby płacić podwyższone rachunki za prąd. Na stronicach opasłego tomiska swojej monumentalnej sagi „Archiwum burzowego światła”, która ponoć ma się składać z dziewięciu innych kloców takich samych rozmiarów (mówimy więc o... dziesięciu tysiącach stron), autor zaledwie wprowadza nas do świata Rosharu, tak niezwykle fascynującego i odmiennego od wszystkiego, co kiedykolwiek czytaliście na łamach twórczości fantasy. Jesteście zmęczeni kliszami, które napędzają współcześnie większość powieści osadzonych w jakichś magicznych, fikcyjnych krainach? Dobrze. Znaleźliście się w odpowiednim miejscu. Młody, amerykański skryba wywraca bowiem do góry nogami wszystko, czego możecie się spodziewać w tego typu książkach. Nie będzie więc śmierdzących orków, elfów ze szpiczastymi uszami, nie będzie magii skupiającej się na ciskających ognistymi kulami członkach przeróżnych zakonów.
Roshar, jak łatwo się domyślić, spowity jest w wojennej mgle jak okiem sięgnąć, choć uchowały się jeszcze krainy, gdzie kulturowy postęp sięgnął znacznie dalej niż ten dotyczący choćby naszej cywilizacji. Przekłada się to na fakt, że walka postrzegana jest tam z góry jako przegrana, bo musiały wyczerpać się wszelkie inne, dyplomatyczne ścieżki rozwiązywania konfliktu, skoro do niej w ogóle doszło. Na całe jednak szczęście czytelnika, perspektywy, z których będziemy obserwować akcje w pierwszym tomie „Archiwum burzowego światła” są tak pełne latających kończyn i epickich batalii, jak broda George’a R. R. Martina naszpikowana jest siwymi włosami.
No właśnie, perspektywy. Mało kto w obecnych czasach decyduje się na prezentowanie ogromnego, zróżnicowanego świata, będącego niejako wymogiem dobrej książki fantasy, z oczu jednego bohatera i nie inaczej jest u Sandersona. Dostajemy więc choćby młodego chirurga, który odkrywa, że znacznie lepiej leży mu w dłoni włócznia niż skalpel, dwóch członków wysokiego szczebla pewnej dynastii, która rządzi jedną z części państwa rwanego konfliktami wewnętrznymi, jak i również zdesperowaną uczoną, którą bliscy wysyłają w świat z bardzo zuchwałym zadaniem, od którego zależy przetrwanie całego rodu. Bohaterem o przygodach robiących jednak największe wrażenie jest pewien skrytobójca, którego wręcz będziecie prosić w myślach, by wreszcie pojawił się na stronicach i zabawił nas kolejną niezwykle klimatyczną sceną.
Wszystkie wątki w pewien logiczny sposób, którego – rzecz jasna – czytelnik może na początku nie zauważyć, łączą się i często usłyszymy jak echo działań tego jegomościa czy tej pani będzie przebrzmiewać w rozdziale należącym do kogoś, kogo akcja toczy się w zupełnie innym miejscu. O wyjątkowości realiów przedstawionych przez Sandersona decyduje jednak kilka innych aspektów, zaczynając na wiarygodności i jednoczesnej nieprzewidywalności aktywności wszystkich bohaterów, brnąc przez niezwykle nietypowe podejście do tematu magii i wojskowej technologii, a kończąc na florze i faunie, jak i kulturze, które są charakterystyczne w każdym z królestw Rosharu.
Każdemu z tych podpunktów należy się kilka słów wyjaśnienia. Pierwsza kwestia jest dosyć oczywista – może nam się wydawać, że skoro śledzimy jakąś część toku myślenia postaci to uda nam się przewidzieć, do czego zmierzają, ale rzadko kiedy jest to tak zero-jedynkowe. Później – budulec każdej powieści fantasy, czyli militaria i czary. Potęga armii jest w Rosharze liczona w bardzo prosty sposób – przez ilość Odpryskowych, których takowa zawiera. Kim są ci panowie? Najłatwiej jest ich porównać do rycerzy, noszących pancerze podobne do popularnych ostatnio nanosuitów, ale tylko w ich funkcjonowaniu, a nie wyglądzie. Każda zbroja tego typu jest bowiem swoistym dziełem sztuki, a w dodatku „doprawiona” Ostrzem Odprysku stawia znak równości między jednym takim wojakiem a całą armią. Technologia ta jest tak zabójcza, że Odpryskowych puszcza się luzem, bo potęga ich uzbrojenia mogłaby również skrzywdzić sojuszników. Nic więc dziwnego, że każda taka „zabawka” jest pożądanym i ekskluzywnym towarem, którego zdobycie (w walce praktycznie niemożliwe dla zwykłego piechura) oznacza gigantyczny awans społeczny.
Magia jest już zupełną abstrakcją, bo nie będzie tu ciskania niebiańskimi piorunami godnymi Zeusa. Zasadniczo wyróżnia się dwie gałęzie tejże fikcyjnej (?) nauki, wśród których pierwsza daje właściwie możliwość „tworzenia” zasobów drogocennych surowców, co jest ogromną przewagą w politycznym świecie. Druga natomiast... jest jeszcze trudniejsza do wyjaśnienia. Pozwala ona bowiem na „przywiązywanie” siebie bądź jakichś przedmiotów do danej płaszczyzny, co właściwie umożliwia krótkotrwałe unoszenie się w powietrzu, chodzenie po ścianach czy rzucanie przeciwnikami po pomieszczeniu niczym w Gwiezdnych Wojnach. Środowisko, w jakim toczy się akcja „Drogi Królów” zmienia się na przestrzeni całego Rosharu i Sanderson zawarł w nim naprawdę całą masę niezwykłych rozwiązań. Wydaje mi się jednak, że mimo obfitości pierwszego tomu i całej sagi (następna część debiutuje w Polsce pod koniec tego roku) zdradziłem już wystarczająco dużo i po kolejne detale odsyłam do samej książki.
A tej jedyną wadą wydaje się być chyba tylko to, że kiedy spadnie na stopę może człowiekowi zrobić poważną krzywdę. Jest to jednak cena, którą każdy amator fantasy, pragnący przeżyć coś odmiennego od rotujących schematów widocznych w co drugiej książce z tego nurtu, powinien być zdolnym ponieść. A Wy? Mieliście już kontakt z "Drogą Królów"? Jeśli tak, to czy podoba Wam się ona w takim stopniu, jak i mnie? Apeluję o pozbawioną spoilerów dyskusję, bo i mnie samemu zostało jeszcze sto stron, zanim będę mógł odłożyć na półkę to ciężkie bydle.