Na łamach kilku poprzednich artykułów poddawałem się małej dygresji na temat tego, co postrzegane jest jako męskie. A to, że faceci lubią posiąść jakąś porządną maszynę, a to, że w naszej krwi płynie zamiłowanie do przemocy, a dzisiaj dodaję jeszcze znacznie korzystniejszą dla społeczeństwa chęć majsterkowania. Wielu z nas ma prawdopodobnie ojców, którzy doskonale wiedzieliby, o czym mowa – przyznajcie się, że z podziwem obserwujecie, jak są oni w stanie naprawić czy skonstruować rzeczy, o których teoretycznie powinni nie mieć pojęcia. Te trzy stereotypowe atrakcje, które wymieniłem powyżej, uznawane przeze mnie za „typowo męskie”, są podstawą rozgrywki w Besiege i jeżeli jeszcze nie mieliście okazji usłyszeć czegokolwiek o tej grze, znaleźliście się w idealnym miejscu.
Na przestrzeni całego naszego dotychczasowego życia, gry komputerowe często inspirowały nas do podjęcia jakichś aktywności, z których spora część miała na nas pozytywny wpływ. Weźmy choćby pod uwagę naukę języka, rozpoczęcie uprawiania jakiegoś sportu czy zainteresowanie się jakąś dziedziną nauki - za wszystko to, z perspektywy czasu, możemy sobie raczej jedynie dziękować. Niech jednak pierwszy rzuci kamieniem ten, kto nie nabawił się co najmniej siniaków (o skręconych kostkach nie wspominając), próbując być jak ten gość. Jak Tony Hawk.
Kiedyś potrafiłem być taki beztroski – nie zważałem na opinię prasy, prychałem na umieszczane w sieci recenzje, stawiałem na swoim i kupowałem tytuł, którego ukryte walory przemawiały do mnie najbardziej. Teraz stałem się konsumentem zgorzkniałym, rzadko silącym się w dziedzinie zakupów na spontaniczność, a którego aktywność w takim sklepie Steam musi być poparta gruntowną analizą. Jest to cecha charakteryzująca chyba ludzi rozsądnych, pozwalająca ustrzec się wielu rozczarowaniom, ale jednocześnie odtrącająca potencjalne zaskoczenia. Całe szczęście, nie dysponowałem nią kilka lat temu.
Jeszcze raptem kilka lat temu mogliśmy usłyszeć liczne głosy, jakoby to Polska była traktowana przez największe sławy muzyki rockowej jako kraj trzeciego świata, do którego przyjeżdża się na jeden koncert i to raz na kilka lat. Dzięki aktywności organizatorów z Łodzi, Warszawy, Gdańska, Krakowa czy Poznania (ale i okazjonalnie kilku innych miast) oraz obecności pięknych aren w tychże metropoliach, sytuacja znacznie się poprawiła, a fan muzyki rockowej nie musi się w naszym kraju czuć zepchnięty na margines. Przyszykujcie portfel, przeglądając poniższą nieco subiektywną listę najciekawszych festiwali lub koncertów rockowych i metalowych, które odbędą się w Polsce w ciągu najbliższych dwunastu miesięcy. Będzie się działo!
Spójrzcie na zdjęcia, jakie widnieją w tym artykule i z ręką na sercu powiedzcie mi, że nigdy nie przeszło Wam po głowie, by rzucić wszystko w cholerę i bynajmniej nie wyjechać w Bieszczady, jak mówi legendarny dowcip, ale wsiąść na motor i dać ponieść się zewowi wolności. Wypiąć się na wiecznie narzekającą żonę, pokazać środkowy palec szefowi i wszystkim ludziom, którzy patrzyli na Was w życiu z góry i zwyczajnie poczuć się ludzkim, oderwanym od tego, co zatapia nas w morzu obojętności i nudy. Tym wszystkim ludziom, którzy tylko westchnęli na tę myśl i wrócili z powrotem do smutnej rutyny, prawdopodobnie zabrakło jaj lub może mieli zbyt wiele zdrowego rozsądku, by wmieszać się w coś, co od wielu lat kojarzy się z kłopotami. Motocykle.
Oj, różnie mi się układało z Assassin’s Creed. Pierwsza odsłona sprawiła, że czułem się zaintrygowany, druga wprawiła mnie w zachwyt, trzecia podtrzymała pozytywne emocje, a później... no, mieliśmy kryzysowe chwile. Zwiastun zaniechania mojego rozwodu z tą serią objawił mi się w postaci Unity, którego jeszcze nie miałem okazji ograć i mam wrażenie, że biorąc pod uwagę jak (ponoć) niekompletna jest to produkcja – niewiele tracę z tego powodu. Tymczasem na horyzoncie widać kolejnego pana w kapturze i... kto wie, może ten przywróci serii miejsce na moim prywatnym piedestale.
Choć chciałbym aspirować do miana człowieka, który w sferze literatury fantasy czuje się równie pewnie co Michael Phelps w basenie, doskonale zdaję sobie sprawę, że tak nie jest. Nie zrozumcie mnie źle – przeczytałem całą masę książek tego typu, błądziłem po fantastyce tych wielkich, brnąłem w mniej popularne podgatunki, zauważałem schematy i powoli zacząłem się nudzić. Mój młody umysł pełen tendencji do popuszczania wodzy wyobraźni i odlatywania gdzieś do odległych krain, nakreślonych słowem Grzędowicza czy innego Martina, wciąż woli ten rodzaj rozrywki od wielu innych, ale przyznaję – żeby nie zrobić sobie przerwy od tych wszystkich smoków, orków, szlachetnych rycerzy, musiałem znaleźć coś przełomowego. I znalazłem.
O cholera. Dosłownie coś takiego wymsknęło się z moich ust, kiedy zostałem postawiony w analogicznej sytuacji jak dwa tygodnie temu. W tamtych dniach wydarzyło się coś, czego chyba nikt się nie spodziewał – bez wielkiego splendoru DC postanowiło poinformować świat o ich filmowych planach na najbliższe kilka lat i trzeba przyznać, że należały one do bardzo ambitnych i napawających nadzieją na porządną walkę z Marvelem. Nie jestem jednak tego taki pewien, kiedy zobaczyłem rozpiskę drugiego z komiksowych gigantów: mamy powrót ikon w niezwykle ciekawych odsłonach, ale przede wszystkim – otwarcie kilku zupełnie nowych historii. Trzymajcie się foteli, drodzy czytelnicy, bo będziemy razem brnąć przez naprawdę bujną wędrówkę.
Wiecie co jest zabawne? Zapomniałem o Peaky Blinders. Mimo tego, że staram się śledzić na bieżąco premiery seriali, które miałem przyjemność oglądać, kompletnie wyleciało mi z głowy to dzieło kręcone dla kanału BBC Two, tak przecież zabawiające mnie przy okazji sezonu pierwszego. Drugi rozdział przygód cygańskiego gangu ozdabiającego szwami twarzyczki wielu szemranych przedsiębiorców z powojennej (przy czym mówimy tutaj o konflikcie z lat 1914-1918) Anglii, rysował się przecież jako rewolucyjny. Do regularnej obsady dołączył w nim bowiem nie kto inny, a fantastyczny Tom Hardy, znany z roli Bane’a w finalnej odsłonie trylogii Nolana o Batmanie, toteż to długotrwałe spięcie na łączach mojej pamięci było wyjątkowo rozczarowujące. Teraz jednak na stałe wsiąknąłem w rzeczywistość zarysowaną przez Stevena Knighta i muszę przyznać, że dawno nie miałem do czynienia z takim głodem nowych odcinków, jaki obecnie notuję przy oglądaniu Peaky Blinders.
Myślisz "mafia w telewizji", pojawiają się Sopranos. To skojarzenie tak nierozłączne jak postać Adama Małysza względem skoków narciarskich czy Roberta Kubicy i Formuły 1 - podświadome, zakorzenione, wydawałoby się - nie do wyparcia. Sami wiecie jednak doskonale, że w czasach, kiedy kultura popularna rozprzestrzenia się w tak monstrualnym tempie i może ją tworzyć każdy w byle jakim zakątku Ziemi, szybko okazuje się, że walą się niczym domek z kart nasze dotychczasowe wyznaczniki jakości. Może jest jeszcze nieco zbyt wcześnie na wydawanie etykiet w stylu "pogromca Rodziny Soprano", ale rok 2014 niewątpliwie przyniósł nam tytuł, który może zachwiać hegemonię serialu HBO.
W świecie, w którym teasery teasują teasery, na stronach odlicza się czas do nadejścia wcale nie tak ekscytujących wydarzeń, a każda wieść dotycząca jakiegokolwiek filmu Marvela i DC sprawia, że cały Internet staje w miejscu i hucznie wymienia się spostrzeżeniami, niewątpliwie wydarzyło się coś niezwykłego. Otóż, dyrektor Warner Bros ot tak podzielił się z całym światem precyzyjnym planem na ich kinowe uniwersum, podając dokładne daty, tytuły i kluczowego dla każdego filmu aktora, obsadzającego główną rolę. Jesteście ciekawi, jak będzie wyglądać kontrofensywa DC na kompleksowo rozrysowany plan Marvela?
Zwiastuny są w moim mniemaniu najbardziej istotnym elementem kampanii reklamowej filmów. W jak wiele różnorakich stanów potrafią nas wprowadzać, wiecie sami - przyzwoite napełniają nas podekscytowaniem, te złe podpowiadają, żeby trzymać się od potencjalnego potworka z daleka, inne fascynują, niepokoją, kuszą. Sztuką jest, aby w tych kilkudziesięciu sekundach przedstawić na tyle dużo, by zdobyć zainteresowanie publiki, ale jednocześnie nie ujawnić jej na tyle dużo, aby odstraszać. Nazwałem to "sztuką" właśnie z tego powodu, że niekoniecznie często się to komukolwiek udaje.
Dzisiejszy artykuł poświęcę jednemu z najbardziej niesamowitych ludzi, jakich udało mi się odkryć dzięki śledzeniu historii muzyki. W jego życiu było tak wiele zakrętów, sytuacji krytycznych, zwiastunów nieuchronnej śmierci, ale i przebłysków geniuszu, że wszystko to zbiera się w wyjątkowo mozaikową i oderwaną od rzeczywistości opowieść. Z przyjemnością wprowadzę Was w życie mojego, prawdopodobnie, ulubionego muzyka - Johna Frusciante.
Zapewne nie każdy z Was stał przed perspektywą mierzenia się z jakimś deadlinem – datą, którą ktoś odgórnie nam wyznaczył, abyśmy przeszli dany tytuł i zdali jakąś formę relacji z naszych wojaży. Pół biedy, jeśli wiemy, że będziemy się fantastycznie przy danej produkcji bawić, ale kiedy goni czas, a nas niespecjalnie ciągnie, aby spędzić kilka godzin z grą, z którą ewidentnie nie jest nam po drodze, na horyzoncie zaczynają pojawiać się pokusy skutecznie odciągające od tego, co powinniśmy robić. Mogę być pewnym co do tego, że każdy z Was ma na dysku miejsce dla tytułu, do którego macie ewidentną słabość i lubicie go sobie odpalić gdzieś w tle, niezobowiązująco, by po „chwili” zorientować się, że słońce już dawno zaszło, nienakarmione koty miauczą natarczywie, a herbata, którą sobie zaparzyliśmy wystygła kilka godzin temu.
Życie muzyka choć jest przez wielu upragnione (dla mnie byłoby spełnieniem marzeń), potrafi też być jednak niezwykle problematyczne. Wyobraźmy sobie sytuację, że od pewnego czasu grywamy w zespole, zamkniętym w ramach jakiegoś konkretnego gatunku, załóżmy, że jest to hard rock. Każdego dnia łamiemy sobie głowę nad kompozycjami, które zachwyciłyby garstkę naszych fanów, analizujemy trendy, funkcjonujące obecnie w świecie muzyki, wyrywamy sobie włosy z głowy, aby zrobić coś godnego uwagi. W końcu rzucamy to wszystko w cholerę, nową piosenkę opieramy na prostym riffie, który przyszedł nam do głowy, kiedy siedzieliśmy w toalecie, przynosimy płytkę z nagraniem kompletnie różniącym się od naszej dotychczasowej twórczości do wydawcy z myślą „niech się dzieje co chce”. I nagle okazuje się, że w taki właśnie sposób stworzyliśmy nasz najbardziej popularny numer, który wkrótce fani będą wymagać na koncertach mimo - często - niechęci samych artystów.