Raport z oblężenia, czyli jak gra się w alfę Besiege
Serio wróć: Tony Hawk's
Pamiętajcie o: Alpha Protocol
Przewodnik po tegorocznych festiwalach i koncertach rockowych w Polsce
"Harley mój" - o motocyklach i gangach w popkulturze
Assassin’s Creed w wiktoriańskiej Anglii – jak geografia wpływa na nasz odbiór serii?
Mam wybiórczy stosunek do Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, składającej się z tak legendarnych formacji jak Metallica, Anthrax, Slayer i Megadeth; za „Metę” dałbym się pokroić, Anthrax wspominam głównie dzięki fantastycznemu koncertowi, jaki dali na Woodstocku, na Slayera muszę mieć dzień, a w moim odtwarzaczu zapętliła się tylko jedna płyta zespołu Dave’a Mustaine’a. Tworząc wcześniej delikatne tło, cobyście mieli pojęcie, z jakim zespołem się mierzymy, opowiem Wam dzisiaj dlaczego żaden inny krążek poza „Peace Sells... But Who’s Buying” z dyskografii Megadeth, mnie nie przekonał.
Literatura czy kinematografia bezbłędnie ukazywały, kim staje się ten, kto zyskuje władzę i siłę. Wystarczy tylko rzucić okiem na szkolną lekturę – „Jądro Ciemności”, w której to Kurtz - jeden z bohaterów powieści Josepha Conrada – wykorzystując intelektualną przepaść, jaka dzieli jego samego z tubylcami, jak i tę technologiczną, rozpostartą między mieszkańcami Czarnego Lądu i cywilizacją „z północy”, tworzy wokół siebie coś na wzór kultu, podporządkowując swoim niecnym czynom Bogu ducha winnych Afrykanów. W głowach wielu z Was na dźwięk słowa „szkoła” może pojawiać się na tej samej zasadzie ten tłuścioch, terroryzujący z zatrważającym zadowoleniem każdego, kogo rozpoznał jako słabszego od siebie. Mijają lata, termin „moralność” zaczyna okrywać swoim ogromem coraz więcej i więcej, a jednak świat tylko pozornie robi się normalniejszy. W rzeczywistości niewiele się zmieniło, dalej z równie wielkim zaangażowaniem lubujemy się w pokazywaniu miejsc w szeregu tym, na których patrzymy z góry, niczym w dżungli. Kilkadziesiąt miesięcy temu fanom wirtualnej rozrywki dostarczono wręcz rewolucyjne narzędzie, pozwalające na dręczenie chuderlaków na sposoby, jakich jeszcze świat nie widział. Dean Hall nazwał je „DayZ”.
Kończy się szalony, absolutnie nieprzewidywalny turniej, wymarzony dla jednorazowych bukmacherów, którzy po zdecydowanie zbyt dużej ilości alkoholu dla żartu postawili jakiś kosmiczny wynik, mający później przynieść im fortunę. Jednocześnie jest to mundial, który tym zawodowo zajmującym się obstawianiem spotkań najpewniej zapewnił tylko udrękę – logiki było w Brazylii przecież niewiele. Jak inaczej nazwać blamaż Hiszpanii, heroiczną postawę Kostaryki, no i w końcu niemalże amoralny pogrom, jaki Niemcy przeprowadzili na biednych Canarinhos? Za kilka lat z pewnością będziemy bez problemu potrafili cofnąć się pamięcią do tego wielkiego turnieju, a zawdzięczamy to kilku bardzo barwnym wydarzeniom. Każdy z Was zapamięta Mistrzostwa Świata 2014 w piłce nożnej z innego powodu, ja jednak postanowię Wam wymienić kilka moich.
Seattle było na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku miastem kompleksów: rodzimi artyści z zazdrością spoglądali w stronę odnoszących sukcesów kolegów po fachu z bardziej rozpoznawalnych metropolii, jak Nowy Jork czy Los Angeles. Z biegiem czasu okazało się jednak, że nigdzie indziej na świecie nie wykształci się tak ścisle współpracująca ze sobą społeczność, która mimo tego, że przyjdzie jej ze sobą wzajemnie rywalizować, nigdy nie zapomni o swoich korzeniach i zawsze będzie się wspierać. Rodzinna atmosfera sprawiła, że na przełomie dziesięcioleci w Seattle wykształcił się muzyczny nurt zwany grunge’m, którego reprezentantami i promotorami była tak zwana Wielka Czwórka: Alice in Chains, Soundgarden, Nirvana i Pearl Jam. To właśnie tym ostatnim zespołem zajmiemy się dzisiaj.
Na dzień dobry – prawdziwy kolos, miejska legenda, jeszcze kilka lat temu będąca żywym przykładem na to, jak szkodliwe potrafią być gry komputerowe dla młodej gawiedzi i jakie negatywne instynkty w niej wyzwalają. Nie powiem, że moja osoba dumnie się od tego dystansowała, a przygoda z Tibią była przelotna i już zdążyłem o niej zapomnieć. Skoro decyduję się pisać ten artykuł, oznacza to, że z tworem Cipsoftu mam wiele bogatych wspomnień. Czas więc chyba się nimi podzielić i pokrótce wyjaśnić, dlaczego wyjawiam informację o tym, że w Tibię grałem, dopiero wtedy, gdy towarzystwo jest po czwartym piwie.
Po długiej przerwie wcale nie musiałem się zastanawiać, o jakim zespole napisać, w tę jakże piękną wakacyjną środę. Ostatnie dwa tygodnie upłynęły mi w dużej mierze pod znakiem pewnego brodatego jegomościa, któremu z biegiem czasu nie brzydną żarty o viagrze czy masturbacji, a już z pewnością nie traci formy w swojej lewej ręce, którą od ponad dwudziestu lat wyczynia takie cuda, że głowa mała. Panie, panowie, poznajcie jednego z moich idoli – Zakka Wylde'a i jego kapelę Black Label Society.
Sięgam pamięcią do wcale nie tak zamierzchłych czasów, kiedy postawiono przede mną wyzwanie wejścia w buty Dovahkiina, mającego już niedługo zostać legendarnym wojownikiem. Co widzę? Niewiele. Ekscytujące krajobrazy pełne pokus, robiące ogromne wrażenie, kiedy obserwowało się je z daleka, ale jeszcze większe, gdy podchodziłem bliżej. Pamiętam też liczne walki, kiedy musiałem pokazać, do jakiego stopnia opanowałem fechtunek, albo że plucie ogniowymi kulami nie należy do zbioru rzeczy, których nie potrafię zrobić. Dlaczego nie wspominam nic o fabule? To bardzo proste – bo jej nie pamiętam.