Mam wybiórczy stosunek do Wielkiej Czwórki Thrash Metalu, składającej się z tak legendarnych formacji jak Metallica, Anthrax, Slayer i Megadeth; za „Metę” dałbym się pokroić, Anthrax wspominam głównie dzięki fantastycznemu koncertowi, jaki dali na Woodstocku, na Slayera muszę mieć dzień, a w moim odtwarzaczu zapętliła się tylko jedna płyta zespołu Dave’a Mustaine’a. Tworząc wcześniej delikatne tło, cobyście mieli pojęcie, z jakim zespołem się mierzymy, opowiem Wam dzisiaj dlaczego żaden inny krążek poza „Peace Sells... But Who’s Buying” z dyskografii Megadeth, mnie nie przekonał.
Przez około rok swoim głosem i opanowaną do perfekcji gitarą Dave Mustaine wspierał raczkującą jeszcze wtedy Metallicę, mającą już bez niego w roku 1983 wydać płytę, która w ogromnym stopniu przyczyni się do powstania jednej z najpopularniejszych odmian metalu – thrashu. Mimo tego, że początkowo został on przyjęty do zespołu uformowanego przez Larsa Ulricha i Jamesa Hetfielda z pocałowaniem ręki, stosunki między Mustaine’m a resztą ochładzały się wraz z biegiem czasu. Okazało się, że nawet w takim zespole jak Metallica, w którym alkohol i używki były zdecydowanie zbyt popularne, ryżawemu gitarzyście udawało się pod tym względem wypadać niekorzystnie. Był on bowiem znany z zamiłowania do wszystkiego, co da się wciągnąć, zapalić i wstrzyknąć, nie odtrącał butelki, gdy ktoś przysuwał mu ją w barze; mówiąc krótko – zabawowy człowiek. Profil ten jednak szybko zraził Metallicę i po kilku bardzo ostrych scysjach, postanowiono pozbyć się szkodnika.
It wasn't enough for Megadeth to do well; I wanted Metallica to fail
Szkodnik ten był bardzo urażony, ale nie planował schowania się w jakiejś dziurze i rozpoczęcia smutnego procesu zastanawiania się nad popełnionymi w życiu błędami; wręcz przeciwnie – postanowił wprowadzić w swojej muzyce usprawnienia, na które poprzedni zespół mu nie pozwalał, czyli rozpoczęcie jeszcze szybszej i agresywniejszej gry. Projektem, w którym miał zrealizować wszystkie swoje marzenia stało się Megadeth, którego nazwa pochodzi od błędnie zapisanego słowa „megadeath”, określającego milion osób zmarłych w wyniku eksplozji nuklearnej. Dla Mustaine’a był to manifest siły, zapowiedź stylu, jaki jego kapela miała prezentować. Oczywiście, nie mógł grać w niej sam, toteż dał angaż basiście Davidowi Ellefsonowi, po pewnym czasie przyłączył się również gitarzysta o swojsko brzmiącym nazwisku – Chris Poland, a obowiązki wokalisty po kilkumiesięcznych poszukiwaniach postanawia przejąć lider formacji.
Kulisy powstawania pierwszego albumu były, jak to w przypadku Megadeth, bardzo barwne. Zespół dostał od wytwórni 8000 dolarów z przeznaczeniem na nagranie i wyprodukowanie debiutanckiej płyty, tymczasem Mustaine i ferajna postanowili przeznaczyć te pieniądze na cele zgoła inne: narkotyki i alkohol. Nic więc dziwnego, że doszło do konfliktu między Combat Records i członkami metalowej grupy, którzy stanęli przed koniecznością nagrania albumu na własną rękę. Mimo przeciwności tej rangi "Killing Is My Business... and Business Is Good!" z 1985 roku był materiałem wyjątkowo udanym, który zagwarantował Megadeth pierwsze trasy koncertowe i namiastki sławy.
Ta prawdziwa przyszła dopiero z albumem, którym nomen omen miałem się dzisiaj zająć; mowa tutaj o wydanym w roku 1986 "Peace Sells... but Who's Buying?". Za jego produkcję odpowiedzialne było pierwotnie Combat Records, lecz z czasem przez niezadowolenie z jakości dźwięku, jaki gwarantowała ta wytwórnia, Megadeth podpisało kontrakt z Capitol Records. Upubliczniona, zremiksowana wersja debiutuje w roku 1986 i przynosi efekty godne nazwy zespołu, bowiem świat jest doszczętnie zdewastowany jego fantastycznym poziomem. Prasa rozpoczyna serię peanów pod adresem Mustaine'a, Ellefsona, Polanda i Samuelsona, panowie toną w pieniądzach i uznaniu, jakie przynosi im dołączenie do Wielkiej Czwórki Thrash Metalu.
Next thing you know they'll take your thoughts away
Co sprawiło, że ludzie pośpiesznie szukali w słownikach synonimów dla słowa "wspaniały", kiedy myśleli o "Peace Sells..."? Odpowiadają za to niesamowita agresja, jaką członkowie zespołu emanowali na tym nagraniu, niezwykle wściekły głos Dave'a (moim zdaniem już nigdy nie będzie brzmiał lepiej), nie będącego przecież jeszcze niedawno tak pewnym swoich wokalnych umiejętności, fantastycznie zarysowany bas, idealnie odnajdujący się w roli wyznaczającego pulsu piosenek czy wręcz grającego w nich pierwszoplanową rolę, no i w końcu dwie gitary Mustaine'a i Polanda, wyprzedzających się w komponowaniu coraz bardziej pokręconych i skomplikowanych riffów oraz solówek. Naprawdę, ciężki orzech do zgryzienia mieli w 1986 roku członkowie Metallicy, szybko stającej się jednym z najpopularniejszych zespołów metalowych na świecie, którzy wypuszczali wtedy "Master of Puppets". Moim zdaniem, tylko "Ride the Lightning" i "Kill 'em All" może z powodzeniem stawać w szranki z "Peace Sells...".
Ze strony lirycznej Megadeth prezentuje na swojej drugiej płycie typowe podejście, nadając swoim piosenkom często poważnego politycznego wydźwięku, wciąż jednak pełnego mroku, niezadowolenia i wręcz szału. Znajdzie się też miejsce na prywatne opowieści, jak na "Wake Up Dead", gdzie Dave opowiada o zdradzaniu swojej żony, ale też na klimaty nadprzyrodzone czy wręcz okultystyczne, jak na "Bad Omen" czy "The Conjuring". Moim osobistym faworytem, ex aequo z tytułowym "Peace Sells", jest piosenka zamykająca cały album, czyli "My Last Words", ze świetnym intro i prawdopodobnie jeszcze lepszym outro, głos Mustaine'a jest tutaj mocny jak nigdy i jego wejście daje monstrualnego kopa.
Niemal trzy akapity przeznaczone na opisanie jednego albumu, czego zresztą wymaga ode mnie cykl "Temat Tygodnia", który postanowiłem połączyć z moimi środowymi wywodami na temat mocniejszej muzyki, sugerowałyby, że mamy do czynienia ze zdecydowanie najlepszym dziełem w dyskografii Megadeth. Okazuje się jednak, że cała masa fanów tego zespołu nie postawiłaby "Peace Sells..." na pierwszym miejscu, bowiem te zarezerwowane jest dla "Rust in Peace" z roku 1990. Do tego momentu Megadeth zostało poważnie przemeblowane: Friedman zastąpił Polanda (który aby mieć pieniądze na heroinę zaczął... sprzedawać muzyczny sprzęt zespołu), Nick Menza przejął perkusyjne obowiązki Samuelsona i skoro album ten uważany jest za tak fantastyczny, najwidoczniej była to zmiana na plus. Nic jednak nie zrobię, że "Peace Sells..." odpowiada mi z jakiegoś nie do końca wyjaśnionego powodu znacznie bardziej.
Może być trochę prawdy w stwierdzeniu, że drugiemu krążkowi Megadeth dałem znacznie więcej czasu na przekonanie mnie niż na przykład "Rust in Peace", ale kiedy nie są w stanie wyraźnie zaimponować mi nawet hucznie reklamowane hity, jak "Hangar 18", "Holy Wars" czy "Five Magics", wtedy skazuję płytę na niekoniecznie pozytywny wyrok. Nie zrozumcie mnie źle - nie uważam ich za piosenki słabe, w moich oczach zwyczajnie nie mają one startu do najlepszych utworów z "Peace Sells...". Obiecuję sobie jednak przesłuchać od deski do deski rzekome magnum opus Rudego od dłuższego czasu i na te wakacje z pewnością wykreślę to sobie z listy "do zrobienia". Zapraszam do zapoznania się z tekstami moich poprzedników, również skłonnych do podzielenia się swoimi propozycjami znanych wykonawców, których słuchają tylko jednej płyty: fsm i Bartek Pacuła. Tymczasem jakie jest Wasze zdanie na temat legendy thrash metalu? Udało im się nagrać coś klasy światowej? Jeśli tak, to jest to raczej "Peace Sells... but Who's Buying?" czy "Rust in Peace"?