Desmond Doss nie potrzebował wiele. W kieszeni trzymał Biblię, a w torbie medykamenty. W rękach nie miał karabinu, a przy pasku granatów. Do armii wstąpił po ataku na Pearl Harbor, bo nie chciał być bezczynnym obserwatorem. Nie chciał też zabijać ani nosić broni. W jednej z bitew o Okinawę, rozegranej na szczycie 130-metrowej skarpy Maeda, ocalił 75 rannych przenosząc ich na skraj urwiska i opuszczając na linie. Działał wówczas sam, gdyż resztę jego oddziału sytuacja zmusiła do odwrotu.
Niewiele gier pozwala na odwrócenie losów II Rzeczpospolitej przed, w trakcie i po II wojnie światowej. Seria Hearts of Iron między innymi właśnie dlatego szybko zaskarbiła sobie moje serce i pożarła prawdopodobnie kilkaset godzin życia, że alternatywnym scenariuszom otwiera furtkę, jeśli tylko gracz ma pomysł na ich zrealizowanie. Najnowsza odsłona cyklu, Hearts of Iron IV, wyniosła te możliwości na jeszcze wyższy poziom, choć po rozegraniu kilku kampanii nie mam wątpliwości, że czwórce, mimo wydania dwóch patchów od czerwca, do ideału jest niestety daleko.
Chińczycy mają takie powiedzenie „obyś żył w ciekawych czasach”, którego podobno używają, kiedy komuś złorzeczą. Jak nietrudno zgadnąć, przeglądając choćby książki na tematy historyczne, ciekawe czasy zazwyczaj pełne są wojen, spisków i zdrady. Dobrze się to czyta (i w to gra), ale żyć wówczas niekoniecznie by się chciało. Niestety – bo trudno w takim kontekście powiedzieć „stety” – nasza historia należy do wyjątkowo ciekawych, zwłaszcza ostatnie sto lat z okładem. Czasu nie cofniemy, a zapominać o przeszłości też nie wolno, podobnie jak o jej bohaterach. Dzisiaj jednak, w tym szczególnym dniu, chciałbym zaproponować grającej braci pobujanie w obłokach i luźne dywagacje o polskich tematach i motywach, które znakomicie nadawałyby się na gry. Strzelanki, strategie, symulatory lotnicze – czego tylko dusza zapragnie. Dlaczego mielibyśmy zignorować szansę na tworzenie świetnych produkcji, opowiadając przy tym co nieco o tym, czego nasi grający koledzy i koleżanki z zagranicy o Polsce nie wiedzą?
Wbrew powszechnej opinii, ciężko mi nie odnieść wrażenia, że w ostatnim czasie zarówno deweloperzy, jak i wydawcy starają się bardziej niż zwykle dogodzić graczom, usilnie pragnącym powrotu gier do tego, co było kiedyś. Wszyscy bowiem wiemy, że starsze jest lepsze, a teraz to już po prostu nie to samo. Naprawdę, nawet naukowcy (załóżmy, że amerykańscy – będzie brzmieć wiarygodnie) potwierdzili to w swoich wieloletnich badaniach i doświadczeniach!
Spójrzmy jednak na sprawę całkiem poważnie i przytoczmy przykłady – id Software po postapokaliptycznych wybojach w Rage wyjechało na prostą i wypuściło nowego Dooma, który jest w zasadzie dokładnie tym, na co tyle lat czekali fani FPS-ów z lat 90. Osoby pamiętające rajdowe wyścigi w kultowym Colin McRae Rally 2.0 też mają w końcu powody do zadowolenia – wydany pod koniec ubiegłego roku DiRT Rally zebrał świetne oceny w recenzjach. Nawet najnowszy Hitman, choć kontrowersyjnie podzielony na epizody, zdaje się być oczekiwanym powrotem do korzeni.
Nawet II wojna światowa w grach komputerowych, a zwłaszcza w pierwszoosobowych strzelankach, zdaje się powoli wracać na salony i to bez pomocy Infinity Ward i wyczekiwanego przez wielu powrotu Call of Duty do drugowojennych konflików. Wszystko za sprawą Day of Infamy – nowego FPS-a od niezależnych twórców ze studia New World Interactive.
Druga wojna światowa… Widząc kolejną zapowiedź Call of Cris…Duty - wielu graczy wzdycha tęsknie za okresem, kiedy w gatunku FPS rządziły Thompsony, Garandy, MP40, Normandia, Market Garden, itd. Obok kolejnych części Medal of Honor i Call of Duty powstawały takie perełki jak Brothers in Arms czy Red Orchestra. Czy rzeczywiście popularność serialu „Kompania Braci” i filmu „Szeregowiec Ryna” wprowadziła tymczasową modę na gry o drugiej wojnie światowej? Nie do końca! Zmagania na frontach w latach 39-45 były niesłychanie popularne w grach już dużo wcześniej, a kolejne tytuły pojawiały się równie często, co dziś wszelkie DLC. Inny był jedynie gatunek…
Tekst zawiera spoilery i śladowe ilości patosu
Alianci podczas II wojny światowej zastanawiali się co maja zrobić, aby powstrzymać hitlerowskie Niemcy (z naciskiem na zniszczenie poparcia społecznego). Dyskutowali o tzw. „Carthaginian solution”. Oznaczało to doszczętne zniszczenie kilku miast i dezintegracje przemysłu, aby cofnąć Niemcy do poziomu państwa rolniczego. Kto płacze dziś za Kartaginą? Za starożytnym miastem u wybrzeży Tunezji. Okrągły port miał mieścić ponad 200 statków i był zamykany gigantycznym łańcuchem, jak w przypadku Konstantynopola 600 lat później. Mury miejskie miały ponad 30 kilometrów długości. Budynki w mieście były piętrowe i przypominały współczesne bloki mieszkalne. Metropolia miała bieżącą wodę i prawdopodobnie prymitywne prysznice. Mieszkańcy trudnili się handlem, budownictwem, żeglarstwem i opracowywaniem technologii. Polibiusz ( kronikarz Rzymu, ale Grek i niewolnik) pozostawił nam „Dzieje”, które opisują wojnę pomiędzy Kartaginą a Rzymem. W pewnym sensie ten konflikt można nazwać Wojną Światową antyku, gdzie na placu boju mogła pozostać tylko jedna dominująca cywilizacja. Wojny punickie kojarzą się nam ze słoniami i niewiarygodną przeprawą Hannibala przez Alpy. Często zapominamy, że te państwa potrafiły wystawiać po 350 statków i 150 000 tysięcy ludzi do morskich potyczek, co nie powtórzy się (jeżeli jesteście szczodrzy) do XVI/XVII wieku (a jeżeli pytacie mnie o zdanie to do XIX wieku). Być może jednak najbardziej szokującym wydarzeniem jest zupełne zniszczenie Kartaginy przez Rzymian. Oblężenie trwało 3 lata i większość obywateli zginęła w nim. W mieście zniesiono niewolnictwo, kobiety obcinały włosy na liny do katapult, Rzymianie kładli deski pomiędzy blokami i walczyli jak linoskoczkowie na olbrzymiej wysokości. Rzym był zbyt potężny. Niszczenie miasta zajęło 17 dni, 50 tysięcy ludzi sprzedano w niewolę, ziemia została posypana solą, aby nic na niej nie rosło. Nazwa Kartagina miała zostać wykreślona z historii.
Nowa odsłona kultowej serii traktującej o masakrowaniu nazistów od początku zapowiadała się interesująco, ale nikt nie spodziewał się, że okaże się tak dobra. Twórcy ze szwedzkiego studia MachineGames połączyli stare, dobre rozwiązania ze współczesnymi mechanizmami rozgrywki, całość podlewając niezwykle smacznym sosem klimatu, balansującego na granicy pomiędzy mroczną wizją totalitarnego reżimu, z nutką komedii w stylu Iron Sky. Nowy Wolfensteinto jeden z najciekawszych przedstawicieli swojego gatunku, jakie pojawiły się ostatnimi czasy na rynku.
Tak się zastanawiam, czy CI Games podczas tworzenia swoich ostatnich strzelanin, tj. Ghost Warriorów i Enemy Front miało na stanowisku każdego pracownika odpalonego Sniper Elite V2, bo zwłaszcza w ostatnim dziele czuć naleciałości produkcji Rebellionu. Nie żeby to był ultrarealistyczny symulator wyborowego strzelania, albowiem stawia przede wszystkim na satysfakcję płynąca z potęgi celnie posyłanych kul. To plus kilka innych rzeczy wystarczy, by zrobić kompletną, dobrą grę. Uczcie się, rodacy!
Frankenstein Mary Shelley zrobił wielką, firmową karierę. Tytułowy naukowiec pozszywał ze sobą członki różnych ludzi, potraktował prymitywnym defibrylatorem i dzięki temu dał życie budzącej grozę kreaturze. CI Games mniej więcej w podobny sposób ponad 200 lat później stworzyło Enemy Front. Skleciło drugowojennego FPS-a z opracowanych wcześniej elementów pochodzących z kilku gier i puściło w świat z nadzieją, że tęsknota fanów elektronicznej rozrywki za tym największym konfliktem w dziejach automatycznie załatwi satysfakcjonującą sprzedaż. A moim zdaniem to ewidentnie za mało.
Polski deweloper - City Interactive, znany min. z serii Sniper - Ghost Warrior - powrócił do zapomnianego przez innych, ale oczekiwanego przez graczy tematu drugiej wojny światowej. Jak prezentuje się ich najnowsze dzieło - Enemy Front? Nie jest to gra wybitna w żadnej kwestii i ma swoje wady, ale ogólnie wypada całkiem nieźle i daleko jej do kioskowych poprzedników.