Przerywniki filmowe to jeden z najbardziej kontrowersyjnych elementów gier wideo. Słaba jakość i nieumiejętne włączenie ich do rozgrywki zwiastuje zawód u graczy, natomiast odwrotny proces to przepis na sukces. Ilość treści, jaką wnoszą w produkcję jest niepodważalnie ogromna, jednak z reguły brakuje najważniejszego - interaktywności.
Nie od dziś wiadomo, że cutscenki odgrywają w każdej grze ogromną rolę. Są jedynymi w swoim rodzaju dostarczycielami treści, która najsilniej na nas oddziałuje. Dzięki nim możliwe jest wyzwolenie w graczach uczuć, jakich nigdy nie dałoby się osiągnąć wygenerowanym fragmentem rozgrywki. Dlatego też ciężko znaleźć grę, w której ich zabraknie. To dobrze. Można by się spierać, czy są potrzebne, czy nie? Czy twórcy idą na łatwiznę zastępując wszystko nieinteraktywną częścią gry, zamiast próbować dążyć do przekazywania najważniejszych treści gameplayem?
Jak to jest, że jedne gry nudzą, a drugie nie? Od czego to zależy? I z jakiego powodu nas graczy spotyka takie zjawisko? Na powyższe pytania postaram się odpowiedzieć w dalszej części niniejszego tekstu, bazując na własnych spostrzeżeniach. Oczywiście liczę także na Wasz odzew w tym felietonie-ankiecie. W końcu ciężko pozostać obiektywnym w tak rozległym temacie, skoro wiąże się on z naszymi subiektywnymi odczuciami. Dlatego też chętnie poznam Wasze zdanie na ten temat, by rozwiać wszelkie wątpliwości. Do dzieła!
Moralność w grach potrafi być naprawdę wdzięcznym obiektem obserwacji. Zastanawialiście się kiedyś, jakie rzeczy są w grach propagowane, co bywa najczęściej napiętnowane i jak to wszystko się ma do moralności, którą kierujemy się na co dzień? Jaki model kontroli postępowań awatara najlepiej jest zaimplementować w grze, żeby dawał odbiorcy satysfakcję, poczucie pewnej dowolności postępowania i jednocześnie nie powodował tworzenia się jakichś nonsensownych splotów dobrych i złych uczynków, które tracą wszelką logikę, gdy spróbujemy je zestawić? Sądzę, że najlepszym sposobem wprowadzenia w rozgrywkę dylematów moralnych jest pozostawienie ich oceniania samemu graczowi.
Gry należą do jednej z najwszechstronniejszych rozrywek świata, ciesząc równocześnie młodych jak i starych wyjadaczy. Oprócz różnorodnych gatunków takich jak strategie, wyścigi, przygodówki, czy strzelanki, mamy także nastawienie rozgrywki na kampanię jednoosobową, tryb multiplayer oraz kooperacji. Jednym słowem, każdy z nas bez trudu znajdzie coś dla siebie. Ja oczywiście cenię sobie fabularnego singla, ponieważ wieloosobowe potyczki szybko mnie nudzą. Inaczej jest oczywiście w przypadku co-opa pełniącego w moim mniemaniu kompromis pomiędzy wyżej wymienionymi.
Gearbox Software próbuje ocalić swą twarz. Po wielce krytykowanym (moim zdaniem niesłusznie) Duke Nukem Forever, wypuścili ciepło przyjęte Borderlands 2. Niemniej jednak po jego premierze producent ten wpadł w kolejny dołek za sprawą Aliens: Colonial Marines. Na domiar złego fani serii Brothers in Arms mieli mu za złe projekt wykorzystujący znaną, lubianą markę i noszący podtytuł Furious 4. To jednak przeszłość, o czym dowiecie się w niniejszym tekście. Zapraszam!
Humble Bundle, wyprzedaże na Steamie, upolowane perełki na allegro, CD-Action i pożyczanie gier od kolegów – to wszystko sprawiło, że w mojej bibliotece pojawiło się rekordowo dużo tytułów, których nawet jeszcze nie odpaliłem. Do tego dochodzą gry ukończone gdzieś do połowy i regularny plan wydawniczy, a w nim dużo produkcji, obok których nie można przejść obojętnie. 29 nienapoczętych tytułów, 12 chwilowo odstawionych na półkę i tylko jeden, który ostatnio regularnie uruchamiam na konsoli. Brzmi znajomo?
Po wieloletnim graniu przychodzi czas, gdy odechciewa się nam uruchamiać elektroniczne tytuły. Wiele osób twierdzi, że fakt ten jest powiązany z wiekiem człowieka. Czy słusznie? Ja osobiście mam odmienne zdanie na ten temat i postaram się przedstawić swój punkt widzenia w tej sprawie.
W „The Walking Dead” nie brakuje interesujących postaci o ciekawie zarysowanych osobowościach. Jedne z nich lubi się bardziej, inne mniej, ale Larry zdecydowanie się wybija, bo aby go polubić trzeba naprawdę sporo samozaparcia. Wybaczyłbym mu jeszcze zachowywanie się jak buc, wybaczyłbym mu też jego ptasi móżdżek, ale połączenie tych cech okazało się naprawdę tragiczne. [Spoilery!]
Wywoływanie emocji jest jedną z rzeczy, które w grach cenię najbardziej. Nie lubię jednak, gdy gra próbuje mnie wzruszyć lub zmusić do namysłu zbyt tanimi chwytami o subtelności zbliżonej do śmiechu w sitcomach. Na przykład zakończenie trzeciego epizodu „The Walking Dead” nie ruszyło mnie ani odrobinę, a „Braida” lubię tylko z powodu logicznych łamigłówek. Znacznie bardziej cenię sytuacje, gdy gra zdobywa się na nieco więcej subtelności i wszelkie odczuwanie i przemyślenia pozostawia tylko i wyłącznie mi samemu, nie mówiąc wprost, kiedy jak powinienem zareagować. Tak robiło na przykład „Dark Souls”.
Wiem, że sceny, które mnie poruszają w grach, są zazwyczaj zupełnie ignorowane przez większość odbiorców, ale tym samym cieszę się, że czasem mogę z jakiejś produkcji wyciągnąć trochę więcej wrażeń.
W „Total War” grywam od pierwszego „Shoguna”. Wraz z każdą kolejną odsłoną seria ewoluuje, niewielkie, ale regularnie wprowadzane zmiany sprawiały, że za każdym razem gdy wychodziła nowa część, pozostawała ona wystarczająco świeża, żeby nikt nie myślał o umieszczaniu jej pod etykietką „odgrzewany kotlet”. Jedna rzecz pozostaje jednak bez zmian i nie pozwala mi brać na poważnie nawet najbardziej udanych odsłon.