Granie na emocjach. Larry (The Walking Dead) - OsK - 13 sierpnia 2013

Granie na emocjach. Larry (The Walking Dead)

W „The Walking Dead” nie brakuje interesujących postaci o ciekawie zarysowanych osobowościach. Jedne z nich lubi się bardziej, inne mniej, ale Larry zdecydowanie się wybija, bo aby go polubić trzeba naprawdę sporo samozaparcia. Wybaczyłbym mu jeszcze zachowywanie się jak buc, wybaczyłbym mu też jego ptasi móżdżek, ale połączenie tych cech okazało się naprawdę tragiczne. [Spoilery!]

Larry jest weteranem po pięćdziesiątce, który chce jak najlepiej zaopiekować się swoją córką, do tego cierpi na poważne problemy z sercem i – jak możemy przypuszczać – raczej nie ma złych intencji. Mimo tego jest postacią, której już po pierwszym odcinku nienawidziłem z całego serca.

Nie ma co ukrywać, Larry od samego początku jest kreowany tak, że trudno go polubić – jest wprost niewiarygodnie nieprzyjemny, zdaje się postępować skrajnie egoistycznie, a w jednej z końcowych scen pierwszego epizodu próbuje nawet zabić głównego bohatera.

Czy możemy zrozumieć Larry’ego? Oczywiście. Jest zgorzkniały, bo sporo w życiu przeżył, miał zbyt słabą psychikę, żeby lepiej poradzić sobie ze stratą bliskich i apokalipsą zombie. Do tego żyje w ciągłym stresie o bezpieczeństwo swojej córki. Kiedy rozpoznaje, że do jego grupy dołączył morderca, chce się go jak najszybciej pozbyć, żeby chronić siebie i najbliższych.

Niestety, jest przy tym zbyt krzykliwy i skłonny do kłótni. Na domiar złego jest absolutnie niewdzięczny i grozi Lee, mimo że ten wcześniej pomagał uratować mu życie. Sytuacji ani trochę nie polepsza córka Larry’ego - Lilly, która nieustannie męczy Lee mówieniem o tym, jaki to jej ojciec jest biedny, schorowany i jak wiele wymaga współczucia i wyrozumiałości.

Jeżeli Larry chciał chronić siebie i Lilly, jest to zupełnie zrozumiałe i nie można mieć mu tego za złe. Problemem jest jednak, że wybrał prawdopodobnie najgorszą drogę do takiego celu. Jak w świecie opanowanym przez zombie ma pomóc naprzemienne krzyczenie i naburmuszone siedzenie na uboczu? Jak można kogokolwiek chronić, ubliżając i grożąc członkom grupy? Jak można było być tak głupim, żeby dodatkowo zrażać do siebie (i do swojej córki) osobę, o której się wie, że jest uciekającym mordercą? Mógłbym zrozumieć natychmiastowe wydanie Lee lub załatwienie go po cichu, ale dlaczego Larry najpierw próbuje go zabić, a później grozi mu, że go wyda? Czyżby oczekiwał, że w ten sposób zapewni bezpieczeństwo Lilly? Efekt był zupełnie przeciwny, bo dosyć szybko nawet Lilly zacząłem postrzegać jako osobę ograniczoną umysłowo i stanowiącą niebezpieczeństwo dla grupy (czego zresztą dowiodła w jednej z ostatnich scen, w których występowała w grze), a samego Larry’ego – jako kogoś niezrównoważonego psychicznie, kto wierzy, że może wszystko zdziałać bezmyślną siłą.

Pewnie to nie było "normalne", ale po tej scenie odczułem ulgę, że to koniec męczenia się z tą postacią.

Kiedy Larry stracił przytomność z powodu ataku serca, a Kenny zaczął snuć plany dobicia go, „mój” Lee przystał na ten pomysł bez chwili zastanowienia, jak na coś, na co czekał od dawna i możecie mi wierzyć, że perspektywa przemiany Larry’ego w zombie miała tutaj najmniejsze znaczenie. Co więcej, wiem, że gdy będę przechodził TWD ponownie, by przypomnieć sobie najważniejsze wydarzenia przed premierą drugiej części, dalej będzie to jedna z naprawdę niewielu scen, w których Lee poprze Kenny’ego. Bardzo, bardzo niewiele jest w grach postaci, którym udało się wywołać we mnie tak silną niechęć, ale obok trudnych wyborów, to właśnie osobowości budzące tak skrajne emocje i nieustanne napięcia między bohaterami przykuły mnie do ekranu już od pierwszego „odcinka”.

OsK
13 sierpnia 2013 - 12:39